– Co się dzieje? – zawołał ktoś z tyłu.
Jedna z ciężarówek z firmy Nancarrowa stała zaparkowana w poprzek wąskiej drogi, dokładnie w tym miejscu, gdzie łączyła się ona z ubitym okręgiem. George lub jakiś inny człowiek Nancarrowa musiał przyjechać z ładunkiem odpadów. Nawet gdyby Pete prowadził małego garbusa, a nie wielki kempingowiec, i tak nie zdołałby ominąć blokującego drogę pojazdu. Tylnym i przednim zderzakiem dotykał pni drzew.
– Jesteśmy w pułapce! – wrzasnął Pete.
Zatrzymał się z piskiem opon. Zza ciężarówki Nancarrowa wyszedł George z karabinem wymierzonym w Pete’a. Do paska miał przymocowane walkie-talkie.
Czterej pasażerowie kempingowca rzucili się do okien.
– Co teraz zrobimy? – jęknął Bob.
Jupiter zaczął skubać dolną wargę.
– Wyłaźcie z wozu, cwaniaczki! – ryknął George. – Podaruję wam jeszcze parę chwil życia tylko dlatego, że szef tak kazał.
– Nancarrow i jego ludzie wkrótce tu będą – ostrzegł pan Andrews.
– Mam pewien pomysł – oświadczył spokojnie Jupe. – Odciągnę uwagę George’a, a wy zwiewajcie.
– Ruszać się tam! – ponaglił stojący na zewnątrz bandyta.
– Uważaj na siebie – polecił pan Andrews.
Jupiter pokiwał głową. Chwycił klamkę, zatrzymał się, po czym wziął głęboki oddech i otworzył drzwi samochodu. Rękami obejmował głowę i mrużąc oczy, pozorował okropne cierpienie.
– Ojej – jęczał, wytaczając się na zewnątrz pojazdu. – Jestem taki chory! – narzekał, kuśtykając w stronę George’a.
Bandyta zmarszczył brwi i popatrzył podejrzliwie na chłopca. Wycelował do niego z karabinu.
– Umieram z bólu – wył Jupiter, konsekwentnie prąc naprzód. – Pomóż mi!
– Wynoś się stąd! – wrzasnął George.
Jupiter niby przypadkowo podniósł rękę i odepchnął na bok karabin.
– Pomóż! – Rozpaczliwie rzucił się na George’a.
– Psiakość!
Pete wybiegł z samochodu, za nim Bob, Daniel i pan Andrews.
Jupe i George upadli na ziemię. Pierwszy Detektyw był na górze.
– Złaź ze mnie, grubasie! – warknął George, usiłując wyśliznąć się spod cielska Jupitera.
– Tamci zwiewają! Zatrzymaj ich! – krzyknął nadchodzący drogą Nancarrow. Wraz z towarzyszącymi mu mężczyznami pobiegł w stronę ciężarówki.
Jupiter skoczył na równe nogi. Bob i pan Andrews uciekli do lasu. Pete przeciął okrąg i zmierzał w stronę drogi, która wyprowadzała z doliny. Daniel pomknął jak wiatr ku kolejnej ciężarówce z firmy Nancarrowa. Jupe pobiegł za Pete’em.
Indiański wódz jednak ruszył za nim i szybko zbliżał się do Pierwszego Detektywa. Jupiter obrócił się i pognał ku grotom. Wpadł na pewien pomysł. Przypomniał sobie, z jaką złością przemawiał Amos Turner do Nancarrowa jeszcze parę minut temu.
Wbiegł do pierwszej groty z toksycznymi odpadami.
– Wynoś się stamtąd! – krzyknął Amos Turner, wchodząc za chłopcem do skalnej pieczary. – Już dość kłopotów nam przysporzyłeś. Nikt nie ma prawa przebywać w świętej dolinie.
– A Nancarrow i jego kompani? – odparował Jupiter.
– Oni pomagają naszym ludziom! Stwórca zrozumiałby to. Mieszkańcy wioski mieli ciężkie życie. Wszystko zmieniło się na lepsze, odkąd Nancarrow wydzierżawił tę część doliny.
– Trudno uznać chorobę za coś lepszego.
– Ona nie ma nic wspólnego z panem Nancarrowem – upierał się wódz. – Powtarzam raz jeszcze: wyjdź stąd natychmiast.
– Proszę spojrzeć na te pojemniki – ciągnął Jupiter. – Czuje pan smród wyziewów? W pojemnikach są toksyczne substancje. Mówiąc wprost: trucizny.
Wódz popatrzył na metalowe kontenery. Z niedowierzaniem pokręcił głową.
– Pan Nancarrow powiedział, że przechowuje tu materiały wybuchowe. Moim zadaniem jest informować go, kiedy ktoś obcy pojawi się w rezerwacie. Nancarrow ma konkurentów, którzy zrobią wszystko, by przejąć jego interes. Dlatego prosił mnie, bym całą sprawę dzierżawy trzymał w sekrecie. Miałem nie wspominać nawet o posiadaniu walkie-talkie. Jeśli Nancarrow chce tu składować jeszcze inne rzeczy, to już nie moja sprawa. – Wódz przerwał na chwilę, po czym dokończył z uporem: – Współpraca z panem Nancarrowem jest dla nas bardzo ważna. Pieniądze otrzymane za dzierżawę ułatwiają życie członkom mojego plemienia.
– Ale za to odpady ich trują!
Wódz szturchnął Jupitera w plecy lufą swojej strzelby i warknął krótko:
– Wychodź!
– Nancarrow jest czarownicą, o której wspominał szaman – tłumaczył Jupiter, opuszczając grotę. – A ja nie wierzę, żeby pan naprawdę chciał mnie skrzywdzić.
Wódz zawahał się na moment, po czym znowu pchnął Jupitera lufą i doprowadził go do okręgu, gdzie czekał Nancarrow.
Ike Ladysmith cierpliwie tropił w lesie Boba i pana Andrewsa. Nie ulegało wątpliwości, że w końcu ich znajdzie.
Pete i Biff walczyli ze sobą w pobliżu strumienia. Chłopiec próbował odebrać bandycie broń, ale bez powodzenia.
– Siostrzeńcze! – krzyknął Amos Turner do Daniela.
Młody Indianin jak oszalały przekręcał kluczyk w stacyjce drugiej ciężarówki. Chciał ją uruchomić. George otworzył na oścież drzwi kabiny i celował w chłopca z karabinu.
– Skończ te błazeństwa! – zawołał wódz do Daniela. – Chodź tu do mnie!
Jupe zorientował się, że on i jego przyjaciele znaleźli się w pułapce. To tylko kwestia czasu, by Nancarrow rozkazał swoim ludziom zastrzelić pana Andrewsa i Trzech Detektywów.
Kiedy pozbędzie się już niewygodnych świadków, nic mu nie przeszkodzi w dalszym zatruwaniu doliny i mieszkańców wioski. Chorzy Indianie zaś będą ciągle szukać czarownicy, której nigdy nie znajdą. Odprawią kolejne śpiewane obrzędy, otrzymają następne wiadomości.
No właśnie! Wiadomość! Szaman przekazał ją Danielowi podczas ceremonii: “Daj czarownicy to, czego pragnie, i wtedy ją zniszczysz”.
Jupe rozejrzał się dokoła. Jeśli to Nancarrow jest tą czarownicą, pragnął wszystkich pojmać. Pierwszy Detektyw zastanowił się nad tym i zaczął mu kiełkować w głowie pewien pomysł. Ryzyko było ogromne, ale nie miał wyboru.
– Daniel! Pete! Bob! Panie Andrews! – krzyknął. – Chodźcie tu! Poddajmy się!
– Nie ma mowy! – ryknął Pete. W tej chwili Biff uderzył chłopca w brzuch kolbą karabinu i pozbawił go tchu.
– Ani myślę! – zaprotestował Daniel, po czym natychmiast się zorientował, że George celuje prosto w jego serce.
Zza krzaków wynurzył się Ike Ladysmith, ciągnąc za kołnierz pana Andrewsa. Bob wyrósł tuż obok ojca.
– Chodźcie, chłopaki! – wołał Jupe. – Musimy się poddać.