– Co znalazłeś, Pete? – spytał przyjaciela.
– Zestaw pierwszej pomocy. Zakurzony, ale jest wszystko, co potrzeba.
– Fantastycznie! – zawołał Bob.
Otworzyli metalowe pudełko. W środku była aspiryna, mydło ulegające biodegradacji, bandaże, środek przeciwko komarom, antybiotyki, pastylki do uzdatniania wody pitnej, pudełko zapałek i sześć lekkich “kosmicznych kocy”, wykonanych z błyszczącego i tak cienkiego materiału, że każdy można było złożyć w maleńki kwadracik.
– Mamy zapałki! – krzyknął triumfalnie Bob.
– I jodowe pastylki – dodał pan Andrews. – Dzięki nim możemy bez obawy pić wodę.
– To przypomina kombinezon astronautów. – Pete rozwinął koc i otulił się nim jak peleryną. – Popatrzcie, chłopaki. Chyba mogę uchodzić za gwiazdę rocka?
Bob wyjął z apteczki potrzebne środki i oczyścił oraz zabandażował czoło ojca. Rana okazała się powierzchowna, ale za to stłuczenie przeobraziło się w potężny, fioletowy guz. Chłopiec dokładnie obejrzał opuchliznę.
– Lepiej uważaj, tato. Takie rany potrafią być zdradliwe. Jeśli dostaniesz zawrotów głowy, usiądź…
– Cieszę się, ze posłałem cię na ten kurs samopomocy, zorganizowany przez Czerwony Krzyż – stwierdził z zadowoleniem pan Andrews.
– Ja również – powiedział Bob.
Pete zdążył już ponownie złożyć koc i wędrował teraz skrajem łąki, zbierając suche drewno. Gromadził je za głazami, za którymi przedtem znaleźli schronienie. Jeśli będzie im potrzebny ogień, ułożą stos z dala od samolotu i zbiorników z paliwem.
Jupe przetrząsał wnętrze cessny w poszukiwaniu pojemnika na wodę.
– Chłopaki! Chyba mamy kłopot – zawołał w pewnej chwili podenerwowanym głosem.
Bob i Pete podbiegli do samolotu, tuż za nimi pan Andrews.
– Nadajnik wzywania pomocy nie działa – oznajmił ponuro Jupe.
– Pokaż – polecił krótko pan Andrews.
Jupe otworzył pudełeczko z urządzeniem nadawczym.
– Umieszczone na zewnątrz małe czerwone światełko powinno migotać. To znak, że sygnał jest nadawany. Połączenia są w porządku. Mogły wysiąść jedynie baterie. Moim zdaniem urządzenie milczy.
– Milczy? – powtórzył jak echo zrozpaczony Bob.
– To znaczy nie wysyła żadnych sygnałów? – Pete miał oczy okrągłe ze strachu.
– Nie bardzo wiem, jak mogłoby to robić – powiedział Jupe.
– Och, chłopaki, chłopaki – powtarzał Pete, rozwierając i zaciskając pięści. Czuł, że serce bije mu jak szalone. To, co ich spotkało, naprawdę było straszne.
– Najpierw elektryka, teraz to. – Bob potrząsnął głową. Poczuł się nie najlepiej.
– Mamy pecha – powiedział Pete.
– Systemy elektryczne czasem się psują – stwierdził pan Andrews. – Rzadko, ale się zdarza. Na przykład z powodu wadliwych połączeń. Ktoś również mógł zapomnieć wymienić baterie.
Nie mogli nic zrobić. Wyszli z samolotu. Popołudniowy wiatr gwizdał w koronach sosen rosnących wokół trawiastej łąki. Skalne urwisko pięło się tarasami ku przejrzyście błękitnemu niebu.
– Prawdziwy raj – powiedział Bob.
– Można się nabrać – przyznał jego ojciec.
– Nie ja – oświadczył Jupe. – Jadowite węże, lawiny, bezdenne przepaście, pożary lasów, pioruny, głodne drapieżniki, trujące jagody. To zaledwie kilka problemów. – Jupiter nigdy nie ufał żywiołom.
– Czekajcie. – W głosie Boba zabrzmiała nadzieja. – Co z twoim informatorem w Diamond Lake, tato? Jeśli nie zjawimy się na czas, pomyśli, że stało się coś złego.
– Nie miał pojęcia, że przybędziecie wraz ze mną – powiedział pan Andrews – ponieważ ja sam o tym nie wiedziałem, kiedy rozmawiałem z nim ostatnim razem. Jeżeli ja się nie pojawię, może zatelefonować do redakcji. W przeciwnym razie miną trzy dni, nim ktokolwiek zacznie się o nas niepokoić.
– Straszne – mruknął Pete.
– No dobrze, Pete – przerwał pan Andrews. – O ile mi wiadomo, jeździłeś wcześniej na obozy. Od czego powinniśmy zacząć?
– Najpierw musimy się zorientować, co mamy. – Pete zdołał opanować niedobre emocje. – Ja mam to, co na sobie. – Chłopiec ubrany był w dżinsy, czarny podkoszulek z wytłoczona na piersi nazwą rockowego zespołu Pink Floyd i tenisówki. – Poza tym kurtkę, nóż kieszonkowy i trochę zapasowych ubrań w walizce. A wy?
– Ja podobnie – odparł Bob. Nosił markowe dżinsy Calvina Kleina i podkoszulek z emblematem ministerstwa kultury którejś z bananowych republik. – Brakuje mi tylko noża.
– Mnie również – oświadczył pan Andrews. Miał na sobie dżinsy, koszulę i wiatrówkę, a na głowie czapeczkę.
– Szkoda, że nie wiedziałem, iż może się przydać plecak z pełnym ekwipunkiem – westchnął Jupe. – Trzy dni to jeszcze nie tragedia, chociaż będziemy mieli do czynienia z żywiołami… i niewiele jedzenia…
– Chwileczkę! – zawołał Bob. – Co to znaczy: “niewiele jedzenia”? Robisz nam jakieś nadzieje, inaczej powiedziałbyś: “nic do jedzenia”. Masz jakieś żarcie!
Okrągła twarz Jupe’a poczerwieniała.
– No, niezupełnie.
– Jedzenie! – krzyknął Pete. – Dawaj!
– Nie tak ostro – oburzył się Jupe. – Wystarczy poprosić…
– Prosimy! – krzyknął Pete.
– Coś bym przegryzł – przyznał pan Andrews.
Jupiter wzruszył ramionami.
– W porządku, przyniosę, co mam, ale nie sądzę, by was to zachwyciło.
Zniknął w głębi kabiny samolotu.
– Co tam porabiasz tyle czasu? – dopytywał się Pete. – Podgrzewasz dania w kuchence mikrofalowej?
Jupiter pojawił się z okrągłą jasnoczerwoną torbą w białe paski z napisem “Przybywam z hamburgerowego raju”. Wyjął z niej plastikową torebkę z prażoną kukurydzą, drugą z surowym ziarnem i kilka rodzajów baloników.
– Dawaj – powtórzył Pete. Żołądek zaburczał mu głośno.
– To ma być dieta? – zdziwił się Bob. – Dlaczego nie umierasz z głodu tak jak my? Na pewno masz w kieszeni zapasową porcję.
– Teraz jestem na diecie kukurydzianej – oznajmił chłodnym tonem Jupe, prostując się na całą wysokość swych nieco ponad metr siedemdziesiąt centymetrów. – Co dwie godziny muszę zjeść filiżankę prażonej kukurydzy. Zabrałem ze sobą przepisowy przydział. – Uroczyście sięgnął do dwóch ogromnych kieszeni w koszuli i wyjął z nich jeszcze trzy niewielkie torebki prażonej kukurydzy. Wręczył je Pete’owi, Bobowi i panu Andrewsowi. – Proszę, to wszystko dla was.
– A batoniki? – zagadnął Pete, zanurzając dłoń w podanej mu torebce.