Zaczął nasłuchiwać. Żadne zwierzę nie skoczyło przed siebie, nie rzuciło się w panice między drzewa. Jednakże szelest nie ustawał, jakby coś uparcie sunęło naprzód, nie zważając na żadne nawoływania.
Pete pobiegł, kierując się w stronę odgłosów. Lekko pokonywał kolejne metry. Jego dobrze wygimnastykowane ciało potrzebowało ruchu.
Po chwili zwolnił i ponownie zaczął nasłuchiwać. Dobiegły jego uszu te same słabe szelesty.
Zboczył ze ścieżki i zanurzył się w las. Sosnowe igły cięły go po twarzy.
Nagle zobaczył jakąś ludzką postać. Mimo iż ledwo ją było widać w cieniu drzew, zorientował się, że jest to mężczyzna.
– Zatrzymaj się! – ryknął Pete, biegnąc za nieuchwytnym osobnikiem. – Chcę porozmawiać! Potrzebujemy pomocy!
Nieznajomy zawahał się, na chwilę zwolnił kroku, po czym przyspieszył i wkrótce zniknął za kępą drzew.
Pete pognał za nim. Kto mógł nie zareagować na wołanie o pomoc?
Tajemnicza postać rozpłynęła się w powietrzu. Ktokolwiek to był: człowiek czy duch, naprawdę okazał się podły.
Chłopiec stał nieruchomo, patrząc i nasłuchując. Nic się nie działo. Osobnik albo nagle uniósł się w powietrze, albo gdzieś się skrył.
– Chcę tylko porozmawiać! – ponownie zawołał Pete. – Ja i moi przyjaciele zgubiliśmy się!
Oczekiwał odzewu. Cisza.
– Nie zrobimy ci krzywdy!
Żadnej reakcji. “Znajdę go” – pomyślał Pete. Zaczął penetrować pobliskie leśne chaszcze.
Nagle przypomniał sobie, że czas ucieka. Spojrzał na zegarek. Zrobiło się późno. Musiał wracać.
No dobrze, ale którędy?
“Jesteś skończonym idiotą” – powiedział sam do siebie ze złością. Nie wiedział nawet, gdzie znajduje się ścieżka, jak ostatni głupek nie zapamiętał żadnych charakterystycznych znaków.
Poczuł nagły skurcz w żołądku, kiedy uświadomił sobie, że zgubił drogę i nie potrafi się wydostać z gęstego lasu.
ROZDZIAŁ 5. ZAGUBIENI
Pete oddychał powoli. “Uspokój się” – powtarzał sobie. – “Jakoś tu dotarłeś. Teraz zastanów się, jak wrócić.”
Ponownie spojrzał na zegarek. Przesunął się w miejsce, gdzie korony drzew nie były tak gęste i skąd mógł zaobserwować, w jakim położeniu znajduje się słońce.
Zaczął rozważać. Kiedy wyruszył ścieżką z łąki, zmierzał na południowy wschód. Promienie słońca padały mu wtedy na prawe ramię. Teraz słońce stało niżej, jeśli pójdzie na północny zachód, promienie powinny ślizgać się dość nisko po jego lewym ramieniu, prawie po klatce piersiowej.
Być może nie odnajdzie łąki na tym rozległym, zalesionym terenie, ale powinien próbować.
Ruszył powoli, przez cały czas sprawdzając pozycję słońca. Wokół panował spokój. Ptaki śpiewały, wiatr lekko poruszał liśćmi. Małe stworzonka umykały chłopcu spod stóp.
Maszerował tak z godzinę. “Nie rozpoznaję nawet najmniejszego szczegółu” – pomyślał z trwogą.
Słońce stało już całkiem nisko, kiedy Pete znowu usłyszał, że lesie coś się porusza. Zaczął nawoływać, lecz po chwili uznał, że lepiej będzie, jeśli zamilknie. “Ostatnio niepotrzebnie zdzierałem gardło” – pomyślał – “człowiek, którego wołałem, uciekł.” Spokojnie szedł więc w kierunku, skąd dobiegały odgłosy.
Prowadziły go na północ. Były dużo głośniejsze niż te, które słyszał poprzednio.
“Chyba oszalałem” – stwierdził w pewnym momencie. – “Powinienem wracać na łąkę, a nie jeszcze bardziej się od niej oddalać.”
Odgłosy umilkły.
Pete zawahał się, po czym pobiegł przez las w stronę, skąd wcześniej dobiegały.
Nagle stanął jak wryty.
– Bob! – krzyknął ze zdumieniem.
Przyjaciel odwrócił się.
– Jak ci leci? – spytał z uśmiechem.
Pete roześmiał się z ulgą. Jak to wspaniale spotkać kogoś, kto reaguje na twoje słowa. Podbiegł do Boba i szturchnął go pięścią w splot słoneczny.
– Co ty wyprawiasz! – zawołał Bob, odpychając Pete’a. – Chyba zwariowałeś! Czy ktoś ci już o tym wspomniał?
– Właśnie przed chwilą ty – odparł Pete.
Objął Boba spoconym ramieniem. Razem ruszyli w stronę cessny, zdając sobie nawzajem relacje z wydarzeń dnia.
– Lawina omal cię nie zmiażdżyła! – Pete nie mógł ochłonąć z wrażenia.
– Tobie też się nieźle trafiło – zrewanżował się Bob. – Leśny duch wyprowadził cię na manowce. Zadumali się nad swoim pechem.
– Popatrz, Jupe spisał się lepiej niż my. – Bob wskazał przed siebie. – Ten dym jest wystarczająco ciemny, by przyciągnąć czyjąś uwagę.
Jupiter siedział obok dymiącego ogniska. Zrobiło się chłodno, więc nałożył kurtkę, a suwak zaciągnął aż pod brodę. Powyjmował z samolotu bagaże i przygotował prowizoryczne obozowisko. W promieniu dwóch metrów od ogniska oczyścił ziemię z butwiejących odpadków. Poukładał w stos świeże sosnowe konary, które leżały teraz i czekały, aby ktoś zrobił z nich posłanie.
– Ale długo was nie było – zauważył Jupe, kiedy przyjaciele pojawili się obok niego.
Bob i Pete włożyli kurtki i stanęli blisko ognia. Naprawdę zrobiło się zimno. Grzejąc dłonie, dwaj chłopcy opowiadali Jupiterowi o swoich przygodach.
W pewnej chwili Bob rozejrzał się dokoła.
– Gdzie jest mój tata? – spytał.
– Jeszcze nie wrócił – odparł Jupe.
– Powinien już tu być dawno temu – zmartwił się Bob. Popatrzył na skalne urwisko i przypomniał sobie paskudną ranę oraz siniak na czole ojca. Ruszył biegiem naprzód.
– Poczekaj na mnie! – zawołał Pete, doganiając go.
Jupe westchnął. Ktoś musiał zostać i pilnować ogniska, by nie dopuścić do pożaru lasu. Tym razem jednak wolałby towarzyszyć przyjaciołom. Także martwił się o pana Andrewsa.
Pete popatrzył w niebo. Do zachodu słońca pozostało mniej niż pół godziny. Potem jeszcze chwila szarówki i zapadną ciemności.
Bob gramolił się w górę urwiska. Nie było tak zniszczone przez erozję jak skały wokół wodospadu. Warstwy granitu tworzyły łatwe do wspinaczki występy. Miały gładką, wypolerowaną powierzchnię, co stanowiło efekt działania lodowca tysiące lat temu.
Pete i Bob niemal jednocześnie dotarli na platformę urwiska i zatrzymali się tuż na krawędzi. Oddychali ciężko. Bob z niepokojem rozejrzał się dokoła.
– Nigdzie nie widzę taty – powiedział.
– Może siedzi gdzieś na kamieniu i odpoczywa – odparł Pete.