Samotność.
Nie miał pojęcia, co może go czekać na takich wyprawach i dlatego doświadczał teraz wszystkiego na własnej skórze. Trząsł się z zimna, męczyło go pragnienie, pił rosę, zbierał maliny, piekł sobie nad ogniskiem świeże, dopiero co złapane, miękkie i wodniste, nie solone ryby. Pokąsana przez komary skóra strasznie swędziała, a do najbliższego sklepu we wsi, gdzie Wład kupował chleb, było jakieś dwie godziny drogi. Niekiedy dawali mu coś do zjedzenia napotkani turyści, ale zdarzało się, że przez kilka dni nie napotykał nikogo na swojej drodze. Czas wydłużał się i ciągnął jak guma do żucia, a Władowi wydawało się, że od tygodni i miesięcy żyje tutaj, nikogo nie widząc i nie słysząc, chociaż cała ta jego zaimprowizowana robinsonada trwała nie dłużej niż osiem dni.
Każdego wieczora myślał o mamie: co się z nią dzieje? Czy się denerwuje? Co prawda w pobliżu sklepu była poczta, ale prawie zawsze zamknięta. W końcu, któregoś dnia, Wład zastał drzwi otwarte i mógł zadzwonić do domu. Mamy chyba nie było, bo nikt nie podnosił słuchawki. Zadzwonił do sąsiadów i rzucił tylko krótkie: „Jestem zdrowy, wszystko u mnie w porządku, niech mama się nie martwi” – po tym rozmowa się urwała...
Dziewiątego dnia, rano, Władowi przyszła do głowy odpowiedź na pytanie dyrektorki: „Władek, dlaczego to zrobiłeś?” – „Chciałem się sprawdzić, pani dyrektor, zobaczyć, czy jestem już prawdziwym mężczyzną.”
Pomimo tego, że zabrzmiało to trochę patetycznie i wzruszająco, Wład wiedział, że mu uwierzą. To znaczy, z jednej strony będą na pewno źli i oburzeni, ale z drugiej chyba się ucieszą, jak go zobaczą. Dyrektorka pewnie już od dawna powtarza sobie: „Żeby tylko nic mu się nie stało, a wszystko mu wybaczę!”
W ten sposób to sobie wyjaśniwszy, Wład postanowił wrócić i to czym prędzej. Marzył o talerzu gorącej zupy, ciepłej wodzie i czystej pościeli.
Pociąg co chwilę zatrzymywał się na peronach, żeby zabrać tłoczących się ludzi. Wład wskoczył do pierwszego lepszego wagonu i w tym tłumie zrobiło mu się tak przyjemnie, że długo jeszcze nie odchodził gdzieś na bok, tylko przepychał się z zadowoleniem z jednego końca pociągu do drugiego. Ludzie! Nareszcie ludzie! Rozgadani, nie za bardzo uprzejmi, obładowani tobołkami, pachnący potem, żywi ludzie!
Przepychając się do dusznego środka wagonu, Wład uśmiechał się. Musiał zrobić sobie taki głupi wypad, uciec, żeby dopiero teraz poczuć, jak niezastąpieni i jedyni są mu przedstawiciele jego rodzaju, ale nie każdy z osobna, tylko wszyscy razem. Przemknęła mu nagle przez głowę myśl – wróci do obozu... może go jeszcze przyjmą?
Nie, nie ma mowy, teraz jest już za późno. Dojechał do miasta, wszedł do pierwszej, napotkanej budki telefonicznej i chciał zadzwonić do domu.
Jak na złość kieszenie były puste, żadnych drobnych.
Wkurzył się, kopnął w szybę i wyszedł. Nagle pociemniało mu przed oczami. Wystawił przecież cierpliwość mamy na osiem dni próby! I naiwnie myślał, że telefon do sąsiadów wystarczy, choć trochę ją uspokoi!
Wsiadł do autobusu i pojechał do domu.
Kiedy odezwał się dzwonek, tak się przeraził, jak wtedy, gdy pod jego oknami rozpaczała niespełna rozumu Iza...
Długo nic nie było słychać. Może mamy nie ma w domu? Zaczął nerwowo szukać klucza po kieszeniach, ale wiedział, że go tam nie znajdzie. Kto zabiera klucz od domu na obóz?! Nagle usłyszał za drzwiami jakieś nienaturalnie ciężkie kroki i zamek zazgrzytał...
– Mamo, wybacz – rzucił Wład. I spuścił głowę.
Mama stała przed nim w nocnej koszuli i była blada jak trup. Zapadnięte policzki, wyrazisty nos, spuchnięte wargi. Ale z tej postarzałej, wątłej twarzy patrzyły teraz na Włada szczęśliwe, mokre od płaczu oczy:
– Władeczku...
Już godzinę później czuła się o wiele lepiej, szybko dochodziła do siebie. Wład siedział odwrócony, żeby mama mogła się ubrać, a policzki, całą twarz miał tak zdrętwiałą, jakby biegało po niej tysiące mrówek.
Mama zachorowała parę dni po jego zniknięciu. Najpierw zabrali ją do szpitala, ale długo nie chciała tam zostać – cały czas przeczuwała, że Wład lada chwila wróci i ktoś musi być w domu...
Ostatecznej diagnozy lekarze nie potrafili postawić, a wszystkie te zapewnienia o jakichś dolegliwościach, których nigdy u mamy nie było widać, ona sama nie brała poważnie. Nerwy? Tak, była trochę nerwowa... Chociaż, te ostatnie kilka dni nie wiadomo, kto bardziej przeżył – ona, której syn uciekł w poszukiwaniu przygód, czy rodzice tych dzieci, które zostały na miejscu, w obozie...
– Co takiego? – przeraził się Wład, a włosy, jeszcze przesiąknięte ogniskiem, aż stanęły mu dęba.
– Jak nie wierzysz, możesz tam wrócić i sam zobaczyć, co się stało – powiedziała mama.
Doprowadziła się już prawie do porządku, poprawiła sobie fryzurę, z każdą minutą wyglądała coraz lepiej, a ten trup, który otworzył Władowi drzwi, poszedł w niepamięć, rozmył się. Władowi wydawało się teraz, że było to tylko zwykłe przywidzenie, jakaś zjawa.
– Z obozu wszystkich pozwalniali... – powoli mówiła mama – wszystkich... masowo... Kucharka jest przesłuchiwana... i wiesz, co jest najciekawsze? To nie był jad kiełbasiany, nie pestycydy... tylko... tam są wszędzie pola wokoło... Jak raz samolot przelatywał i opylał... Teraz jakaś komisja się tym zajmuje... W gospodarstwach mówią, że niczym takim nie sypali, nie mają żadnych szkodliwych nawozów... Pani dyrektor dostała zawału... Szkoda gadać... A w ogóle to najpierw mówili coś o ćwiczeniach wojskowych, potem o jakimś napromieniowaniu, czego oni tam nie nawymyślali... jakiś mądrala nawet o narkotykach wspomniał... Tak, tak... Cały obóz młodocianych narkomanów...
Słowa mamy mroziły krew i przyprawiały Włada o dreszcze.
– Jak łatwo się z tym wszystkim uporali. Ale twoja grupa, Władziu, chyba najbardziej ucierpiała. Dziesięć osób jest w szpitalu! A Dymek... nie martw się... dochodzi do siebie... Tak sobie teraz pomyślałam... lepiej jak syn gdzieś biega... niż miałby mi leżeć w szpitalu... No, Władziu, nie przejmuj się już...
– Łatwo mamie mówić, nie przejmuj się – odparł Wład ciężkim i jakby nie swoim głosem.
* * *
„Dlaczego to zrobiłeś?” – „Chciałem się sprawdzić, poczuć, czy jestem już prawdziwym mężczyzną... A tak prawdę mówiąc, chciałem zobaczyć, jak im będzie beze mnie, czy sobie poradzą, czy wytrzymają, czy będzie im mnie brakowało...”
Machali do niego z okien szpitala. Mieli na sobie szare i granatowe piżamy, które wywoływały u Włada tylko niesmak i politowanie. Po paru dniach, kiedy ich wypisali, przechwalali się i chodzili z podniesionymi głowami, ale strach ukrywali za głupimi żartami.
A wszystko zaczęło się od kolegów Włada – Dymka i Żdana, z którymi Wład był razem w namiocie, potem przeniosło się na cały obóz. Wirus położył do łóżka paru nauczycieli, którzy pracowali tutaj jako wychowawcy. Objawy choroby u każdego były inne, chociaż wspólne cechy też dało się zauważyć: depresja i ogólne osłabienie, mdłości z wymiotami, silny, przeszywający ból głowy, a w szczególnie ciężkich przypadkach, tak jak na przykład u Dymka, nawet halucynacje.
– Sprawdzali na nas broń biologiczną, mówię wam – ze znawstwem zauważył Anton, przezywany wcześniej Supczykiem.
– Albo jakieś tajemnicze manewry na poligonie – wtórował mu Gleb. – A może zwyczajnie, szczur się w kotle ugotował.
Dziewczynom wszystkie włosy powypadały – wzdychał Żdan (Wład zauważył z jakimś zadowoleniem, że to jednak nieprawda. Dziewczyny rzeczywiście straciły dużo włosów, ale do tego, żeby być łyse, było jeszcze daleko, a powiedzenie Żdana okazało się mocno przesadzone).