Wład chciał powiedzieć, że Makówka znajduje się w ogóle gdzie indziej, nie przy drodze z Grodnowa, tylko w zupełnie innym miejscu, po przeciwnej stronie. Ale przemilczał to.
– I tak dotarłam do Makówki – westchnęła mama.
– Do domu dziecka – niemalże dodał Wład.
Mama podniosła na niego zmęczone, jakby trochę szklane oczy:
– A dlaczego nie miałabym zatrzymać się właśnie w Makówce? Miałam tam... Zostali tam moi dobrzy znajomi... Ci, którzy pomogli mi ciebie adoptować...
Ale przecież nie widziałaś się z nimi chyba z piętnaście lat, chciał powiedzieć Wład.
– Dawno się nie widzieliśmy... Okazało się, że niektórzy już nie żyją...
– Masz ochotę na śledzia? – spytał Wład. – Ze śmietaną?
– Nie – mama pokręciła głową. – W ogóle nie będę jadła. Zrób mi herbaty, jeżeli możesz...
Wład przykrył czajnikiem niebieski wianek gazu.
Czuł, że mama wszystkiego mu nie powiedziała. I on nigdy nie odważy się zapytać pierwszy, nie będzie wypraszał odpowiedzi. I wiedział jeszcze, że to niedomówienie na zawsze pozostanie między nimi. Nie da im spokoju.
Długo milczeli. Potem, pozornie, zaczęli rozmawiać – Wład opowiadał o tym, co w szkole, mama narzekała na przeciąg w pociągach, na drogie bilety, jednak, tak naprawdę, dzieliła ich ogromna przepaść. Oboje to czuli i chcieli jakoś przerwać tę gadaninę – ale nie wiedzieli jak.
– Pójdę do siebie – powiedział w końcu Wład. – Mam lekcje do odrobienia...
– Tak, tak, idź – powiedziała mama. – Oczywiście...
Wład wyszedł.
I dopiero na schodach doleciało go ciche mamine:
– Wład...
Obejrzał się.
– Szukałam tej administratorki – powiedziała mama, patrząc mu w oczy. – Tej samej, która namawiała mnie, żebym ciebie nie zabierała. Żebym wybrała sobie jakieś inne dziecko. Chciałam ją odszukać... Ale, niestety, już nie żyje.
5. Egzamin
Początek dnia zapowiadał się nad rzeką szary, ponury i pochmurny, zupełnie nie odpowiadający swojemu wielkiemu przeznaczeniu – oddzielaniu dzieciństwa od młodości.
– Początek nowego życia – ochryple powiedziała Marta Czysta.
– Jest jaki jest – zakaszlał Wład. Zabawa na koniec szkoły dobiegała końca. Stali nad rzeką, na tarasie widokowym, a poranny wiatr szeleścił pod ich nogami papierkami po cukierkach i plastikowymi kubeczkami.
Dziewczyny pozakładały swetry na szkolne mundurki.
Wszyscy wyglądali, jak potargany konferansjer po nocnym występie – w zmiętych ubraniach, przepoconych, krochmalonych koszulach, z przekrzywionymi na bok muszkami.
– Najwyższy czas przespać się trochę – powiedziała Marta.
– Całe życie chcesz przespać – wesoło zauważył Dymek.
Był dzisiaj w dobrym humorze. Po prostu fontanna tryskająca energią, niewyczerpalne źródło bystrości umysłu, jeszcze trochę i zacznie być duszą towarzystwa – zagarnie miejsce, od dwóch lat z powodzeniem zajmowane przez Włada...
– Wyglądasz, jakbyś był z czegoś zadowolony – powiedział Wład, kiedy osobnymi grupkami wracali na autobus.
Dymek spojrzał przez ramię:
– Nie, nie jestem zadowolony. Ale kiedy człowiek w końcu się zdecyduje... jest mu o wiele lepiej.
Wład zawstydził się.
Nie śpieszyli się, żeby wsiąść do autobusu. Nadmuchiwali papierowe torebki i śmiali się do rozpuku za każdym razem, kiedy pękały. Podpisywali się sobie na rękawach. Dziewczyny przekładały z ręki do ręki zwiędłe przez noc kwiaty. Niektórzy przysypiali na tylnych siedzeniach. Kierowca zaczynał się denerwować.
– Może pójdziemy pieszo – zaproponował Wład.
Po cichu oderwali się od reszty i strącając rosę z ciemnozielonej parkowej trawy, pobiegli na przełaj.
Było już całkiem jasno. Budziły się pierwsze ptaki.
– Wcale się nie cieszę – powtórzył Dymek.
Było mu do twarzy w bordowej, zamszowej marynarce, z cienkim jak zaskroniec krawatem na szyi. Władowi zdawało się, że wygląda na więcej lat, niż ma w rzeczywistości. I, że on przy Dymku czuje się, jakby był małym chłopcem.
– Wszystko ma swój czas – ciągnął dalej Dymek. – Dużo się wydarzyło... będziemy mieli co wspominać. Łza się w oku zakręci. Kiedyś.
– A może to wszystko nie ma sensu? – z rezygnacją spytał Wład.
Dymek pokręcił głową:
– Nie... Wcześniej czy później... to musiało się wydarzyć. Tylko nie mów mi, że bolący ząb powinno się wyrywać po cichu, stopniowo, powoli...
– Ja jestem dla ciebie – jak bolący ząb?
Dymek zatrzymał się. Wład mimowolnie zrobił jeszcze dwa kroki i też się zatrzymał.
– Jesteś moim przyjacielem – cicho powiedział Dymek. – I zawsze nim pozostaniesz. Chcę, żebyś o tym wiedział.
Wład kiwnął głową i ruszyli dalej.
W mieście było pusto i mokro. Dozorcy jeszcze spali. Młodzi, pijani wolnością, zataczali się, idąc parami, trójkami, wracając do domów po burzliwie spędzonej nocy.
Wład z Dymkiem szli, milcząc. Wszystko, co można było powiedzieć, zostało już wczoraj, przedwczoraj, tydzień temu powiedziane.
„Przysięgnij, że nie zdradzisz ani mi, ani moim rodzicom, ani nikomu z klasy, dokąd pojechałeś”.
Minął ich autobus. Znajomi z klasy w podnieceniu machali do nich rękami, rozpłaszczali nosy na szybach, a mimo to, kierowca nie zatrzymywał się.
„Przysięgnij, że nikt w mieście nie dowie się dokąd pojechałeś”. „A mama? Jeżeli ona komuś powie?” „Postaraj się, żeby nie powiedziała. To już twoja sprawa”.
Szli znajomymi ulicami. Gdzieniegdzie poświstywały miotły, pomiędzy kubłami na śmieci majaczyły szare cienie porannych kotów.
„Ale chyba zobaczymy się jeszcze kiedyś?” „Oczywiście. Kiedyś na pewno”.
W bramie naprzeciwko, ktoś rozpijał coś z butelek po oranżadzie. Była szósta rano...
„W szkole pewnie też się zrobi szum. Jak wtedy na obozie... Dlatego najlepiej by było, gdybyś wyjechał w lipcu, żebyśmy zdążyli wszystko załatwić do sierpnia, do egzaminów wstępnych.” „Zadzwonię do ciebie...” „Nie, nie dzwoń, lepiej przyślij kartkę. I, Wład, jeżeli wrócisz, jeżeli ty... wtedy – nie chcę cię znać. Rozumiesz?”
Rozstali się, jak zwykle, na przystanku autobusowym. W tym rytuale było coś przemyślanego. Wład szedł do domu i wydawało mu się, że unosi się w kosmos. Na długo. Na zawsze. Tyle razy przedeptana ulica okazała się pokładem statku kosmicznego. Gorycz straty mieszała się teraz z przeczuciem nie wiadomo czego, ale czegoś przyjemnego i, bez wątpienia, nowego.
Teraz wszystko się odmieni. Nie powtórzy wcześniejszych błędów. Zabierze się za wszystko od początku, będzie samodzielnie podejmował decyzje i realizował je, jak przystoi każdemu mężczyźnie. Dymek jeszcze usłyszy o Władzie Palaczu...
Na asfalcie, przy koszu na śmieci, leżał plastikowy samochodzik z jednym kołem. Długi sznurek trzepotał na wietrze. Nie namyślając się dłużej, Wład pochylił się, złapał sznurek za twardy węzełek na końcu i pociągnął za sobą.
Samochodzik jechał pokornie za nim, wycierając brzuchem bruk. Narysowany na szybce kierowca uśmiechał się od niechcenia.
Wszyscy jeszcze usłyszą. Do tego czasu uwolnią się od konieczności patrzenia na Włada, rozmawiania z nim... Zobaczą go w telewizji, ale nie poczują nic, oprócz dumy z jego powodu i, oczywiście, zazdrości. Wtedy może wróci. Spotkają się z Dymkiem... Dymek nigdy mu niczego nie zazdrościł... I będzie im się wydawało, jakby wczoraj widzieli się po raz ostatni. Będą mieli o czym rozmawiać...