Выбрать главу

Ale teraz był trochę rozczarowany. Po pierwsze, strasznie bolał go nos, po drugie, kurtka była podarta w wielu miejscach, a kolano nie zginało się... i nic bohaterskiego w tym nie było. Przyjdzie samemu pokuśtykać do domu, tłumaczyć mamie, co się stało i obserwować, jak opuszczają się kąciki jej ust i jak opadają ramiona. A jutro – no, może nie jutro, ale pojutrze na pewno... trzeba będzie iść do szkoły, nie jako zwycięzca, ale jako przegrany, nadstawiać głowy dla przeżutych kartek, nadstawiać po kryjomu tyłek dla poniżających kopniaków, z chichotaniem, z żartami... Oglądać wszystkie napisy na ścianach w toalecie, a jak ich nie oglądać, jeśli są półtorametrowe...

I to przeklęte słowo!

Przestąpił z nogi na nogę, po kałuży rozeszły się kręgami maleńkie fale. Kury, które w tym czasie podeszły całkiem blisko, momentalnie odskoczyły.

...Trzeba będzie się bić, bić i jeszcze raz bić! Za każdy uśmieszek, w mordę, a ilu ich będzie? Wład mimowolnie pociągnął nosem, dotknął go i oderwał rękę – cholera, jak boli!

I Dymkowi się dostanie – z jego powodu...

Ale co powie mama?!

Trzeba będzie rzucić pisanie, szachy i zapisać się na jakiś boks... albo, bójka bez zasad... Marzyć o rewanżu... I całe życie zamienić w taką bezsensowną walkę: w imię czego?! Z czyjego powodu?! Czy to nie poniżające, że jakiś tam Kukułka będzie za niego decydował, o czym ma marzyć i czym się zajmować...

Wład podniósł z ziemi brudną torbę. Stracił połowę zeszytów. Przyjdzie jeszcze usprawiedliwiać się przed nauczycielami... Może by tak wybrać jakiś nóż kuchenny, ten, którego stal jest najlepsza i naostrzyć go na Kukułkę? Ale wtedy do drzwi domu poprawczego zastuka on, Wład, a Kukułka przeciwnie...

Nie przemyślawszy tego do końca, zarzucił torbę na plecy – skrzywił się od bólu – i pobiegł na oślep przed siebie, nie wybierając drogi, mijając ziewającego buta, kury, żelazną górkę, mijając jakieś rozprute zwierzę, nieprzyjemnie podobne do prawdziwej padliny, pobiegł, kuśtykając, pociągając nosem, sam nie wiedząc po co i dokąd.

Nogi doprowadziły go nie do domu, ale do Dymka. Wład zadzwonił. Dwie długie minuty czekał: jeśli odezwie się mama Dymka – będzie krótko milczał, a potem...

– Kto tam? – zapytał mroczny głos Dymka.

– Ja – szybko odparł Wład.

Drzwi otworzyły się. Dymek rozdziawił usta, zamierzając coś powiedzieć – i tak już zamarł, jakby przełykał piłkę tenisową. Zatkało go.

– Muszę się umyć – powiedział Wład. – I... daj jakąś koszulę. Matka przestraszy się na śmierć, jak mnie zobaczy.

Dymek o nic nie pytał. Wszystko i tak było jasne.

* * *

– Tak myślałem – powiedział lekarz. – Teraz już wszystko jasne, gardło pełne anginy, proszę samej spojrzeć... – I znowu poświęcił latarką w nieszczęsne Władowe wnętrze.

Mama ciężko westchnęła, lekarz współczująco mlasnął językiem.

– Nic strasznego... Gardło trzeba płukać, nos wyleczy się sam, siniaki zejdą... Chociaż ja, na twoim miejscu, mimo wszystko poszedłbym do szkoły.

Mama drgnęła, Wład nic nie powiedział – po pierwsze, z mówieniem miał trudności, a po drugie, po co miał cokolwiek mówić.

– Pierwszy raz się coś takiego stało – drżącym głosem odezwała się mama.

Lekarz ze zrozumieniem pokiwał głową i wypisał receptę. Na czubku pióra dyndał jedwabny pomponik – pióro było pamiątkowe, zapewne przez któregoś z krewnych przywiezione z zagranicy i teraz chowane w kieszeni na piersi, chronione, wiele „mówiące”.

– Zwolnienie na razie na tydzień – powiedział lekarz – a potem zobaczymy. Gardło płukać co dwie godziny, brać witaminy, pić ciepłą herbatę...

Wład przewrócił się na twardą, na stojąco ułożoną poduszkę. Na tydzień ma szkołę z głowy. Siedem dni... I wszystko od początku. Kukułka niczego nie zapomina, co tam dla niego jakiś tydzień?!

Odprowadziwszy do drzwi lekarza, mama wróciła z powrotem. Zatrzymała się pośrodku pokoju, chciała coś powiedzieć – ale zrezygnowała. Znowu westchnęła i poszła do kuchni. Po chwili zagwizdał czajnik...

Wład spłaszczył sobie poduszkę i położył się, zamykając oczy. Trzeba poszukać argumentów i wyjaśnić mamie, dlaczego nie powinna iść do szkoły...

Ale argumentów wcale nie trzeba było szukać. Bezładnie rozlazły się, jak zwalone na wielką kupę stare obuwie.

* * *

Wszyscy chłopcy, których wychowują mamy, wyrastają na podobnych do dziewczynek. Tę głęboką myśl Wład słyszał już chyba z tysiąc razy – w przedszkolu, szkole, na podwórku. Miał nawet przez jakiś czas dużo starszego od siebie znajomego, studenta, technika, który zupełnie poważnie twierdził, że po to, aby „wyrwać się spod maminych skrzydeł”, Wład powinien codziennie dokładać specjalnych starań, a mianowicie: chodzić po dachach, zwiewać z lekcji, strzelać z procy do latarń. Mówiąc krótko, zachowywać się jak „normalny chłopak”. Nie jak „maminsynek”.

Student był wygadany i bardzo przekonany do swoich racji. Tak, że Wład do końca nie mógł zrozumieć, do czego była mu potrzebna ta kampania agitacyjna przeciwko „siedzeniu pod spódnicą mamy”, prawdopodobnie rzecz miała związek z jakimiś osobistymi, studenckimi problemami. Student miał niebieskie, wypukłe, bardzo wyraziste oczy. Patrząc prosto w te oczy, Wład powiedział kiedyś, że nie podoba mu się łażenie po strychach, bo ma ważniejsze sprawy na głowie. A co zrobi, jeśli będzie musiał wybrać – zmartwić mamę albo wyprzeć się „mężczyzny” w sobie. Hm, on, Wład, z łatwością złoży w ofierze „mężczyznę”. Po kiego diabła taki „mężczyzna” komu?

Miał jedenaście lat.

Student skrzywił się, jakby podsunął mu ktoś pod nos coś zepsutego i na zawsze zerwał znajomość z „synalkiem” i z „oczkiem w głowie mamusi”. Ale Wład wcale nie żałował utraconej znajomości. Po prostu, studentowi na pewno nie ułożyły się stosunki z własnymi rodzicami...

Dopiero teraz, leżąc w pościeli, Wład zauważył, poczuł całym sobą, że mama jest zakłopotana i zmartwiona. I chce pójść do szkoły – ale nie po to, żeby poskarżyć się dyrektorowi, nie po to, żeby osobiście włączyć się do bójki i złoić skórę wszystkim szkolnym „kukułkom”, nie biorąc pod uwagę, kto ma rację, a kto jest winny.

I jak chce wypytać Włada, ale powstrzymuje się. Milczy.

– Mamo – odezwał się Wład. Podeszła. Milcząc, usiadła na skraju łóżka.

* * *

Minęło pięć dni. Na dworze czuło się, że jest coraz cieplej. Siniaki kolejny już raz zmieniały swój kolor, gardło uspokoiło się i prawie nie bolało, ale co najbardziej nieprzyjemne, spadła temperatura – słupek rtęci zatrzymał się na wysokości trzydziestu sześciu i pięciu. Zaklinanie termometru, jak to mają w zwyczaju leniwi uczniowie, Wład uważał za poniżej swojej godności.

Wstawać mu się nie chciało. Przykre określenie – „reżim pościelowy”, zamieniło się tym razem w schronienie, w coś przyjemnego, chomikową norę pod tonami śniegu i Wład leżał w tej norze, z przyciągniętymi do brzucha kolanami i z ukrytą głową. Kiedy myślał o szkole, chwytała go za serce jakaś tęsknota, widziana w szarobrunatnych kolorach, podobna do starej, spalonej fotografii.

Mama, jak dawniej, o nic nie pytała. Czekała, aż Wład sam zacznie mówić. Ale tym razem nie było to takie proste i Wład wahał się. Nie chciał przerzucać swoich problemów na barki mamy. Przecież ona nie pójdzie za niego bić się z Kukułką, to oczywiste...