– Wład!
Usta same jej się otworzyły. Uśmiechnęła się tak jakoś radośnie i boleśnie zarazem.
– To ty... Cześć! Wejdź!
Stał osłupiały, nie wiedząc, co zrobić z rękami, nogami, gdzie podziać rozdeptane pantofle, na jego małych stopach wyglądające jak narty, próbując zrozumieć, jakie to okoliczności sprawiły, że znalazł się w tym tak do końca fałszywym przedstawieniu: kim są – tata, mama, chora dziewczyna w łóżku, nie wiedzieć czemu wyglądająca na szczęśliwą...
Na bladej twarzy Izy nagle pojawił się, jak fala, rumieniec.
* * *
Na drugi dzień wyzdrowiała. Lekarze zrzucili objawy dziwnej choroby na karby rozwijającego się, młodego organizmu. Wład znalazł w sobie odrobinę dobrego serca, żeby nie robić Izie scen na skwerku z tego powodu. Zaczęli znowu się spotykać, ale były to spotkania całkiem inne. Nie grali już więcej w szachy ani w karty. Całowali się.
Iza nie od razu poczuła piękno tego zajęcia. Wychowywała się w domu, była prymuską i jej wiedza na temat sztuki całowania była w zasadzie tylko teoretyczna. Zresztą była uparta i nauczona osiągać jakiś cel drogą odmowy, „nie chcę”. Pracowała wargami i językiem tak, jak pracuje przy pomocy młotka i łopaty robotnik drogowy i w końcu zaczęła odczuwać z całowania niejaką przyjemność.
Jeśli chodzi o Włada, to zwyczajnie dostał świra. Pocałunki śniły mu się po nocach i wiercił się przez to w łóżku, ściągając prześcieradło w mały kłębek. Przed oczami jak kalejdoskop przewijały się kolorowe sny. Był bez wątpienia cały tydzień, a może nawet dwa, szczęśliwy...
Chciał nawet Izie pokazać swój zeszyt w żółtej okładce. Ale nie ten rozdział, gdzie było o „przybyszach i robotach”, dziecinne zabawy już dawno porzucił... Nie, ten drugi, który opowiadał o chłopcu, mającym jedenaście palców u dłoni i zawsze bywało u niego w życiu tak, że miał nadmiar czegoś, zawsze zostawało mu coś, co nie było do niczego potrzebne. I od czasu do czasu przychodził do niego mężczyzna w czarnych okularach i kazał mu czegoś się pozbyć, jakiegoś przedmiotu, jakiegoś przyjaciela!
Prawdę powiedziawszy, Wład bał się, pisząc takie historie. Mamie nie chciał tego pokazywać, bo wstydził się, a przed Izą prawie się zdradził. Przyniósł kiedyś do jej domu ten żółty zeszyt – ale w ostatniej chwili zawahał się i przestraszył...
I całe szczęście. Kpin ze strony Izy nie byłoby końca. Jej miłość od jakiegoś czasu znowu zamieniła się w rozdrażnienie i zniechęcenie.
Tak, jak na początku, wstydziła się Włada. Nigdy nie przychodziła do niego sama. Coraz częściej Wład wychwytywał na jej twarzy pytające spojrzenie: co ja w nim widzę? Co ja, młoda, piękna, dorosła znalazłam w tej szarej, nijakiej postaci?! No chyba, że... potrafi się tylko całować i to wszystko...
W takich chwilach Wład starał się zabłysnąć jakimś dowcipem, ale niestety Iza szybko przestała śmiać się z jego żartów. A raczej na odwrót – wszystkie ją złościły.
– Może przejdziemy się na dyskotekę – proponował niekiedy Wład.
Iza obruszała się:
– Wcale mi się tam nie podoba.
– No to chodźmy na spacer.
Iza, znudzona i smutna, patrzyła w okno. Dzień dopiero co się zaczynał, zmierzch teraz zapadał dosyć późno, a na każdej ławce na skwerku siedziały co najmniej dwie, trzy plotkujące dziewczyny.
– Wiesz co – powiedział szczerze Wład – jeżeli tak się mnie wstydzisz, to najlepiej będzie, jak znajdziesz sobie kogoś innego, starszego i bardziej rozgarniętego.
Po tych słowach poszedł sobie. Iza nie próbowała go zatrzymywać. W tej chwili sama była przekonana, że wszystko między nią, a Władem skończyło się, spotkania przecież sprzykrzyły jej się, a raczej zwyczajnie z nich wyrosła, jak się wyrasta z dziecięcych sandałów...
Ale już po dwóch dniach nie wytrzymała i zadzwoniła do niego, a potem nawet przyszła – pokorna jak baranek.
Wszystko się diametralnie zmieniło.
Teraz to Iza chodziła do niego. Teraz to on decydował, kiedy i gdzie będą się spotykać. Wybierał najbardziej uczęszczane miejsca, demonstracyjnie brał Izę za rękę (w tym geście nie było nic przejmującego) i paradował jak marszałek po placu. Całował ją na oczach całego tłumu gapiów, a drwiny szybko skończyły się, tym bardziej, że Iza przestała chodzić na obcasach po tym, jak Wład poprosił znajomego szewca, żeby zrobił jej buty na zwykłej podeszwie. Teraz wzrostem nie różnili się już od siebie – chociaż pierwszeństwo, wyższość Włada (czy nawet równość) Iza uważała za poniżającą. Spotykali się dwa, trzy razy dziennie, kłócili się, po tym wszystkim Iza uciekała do domu, ale oboje dobrze wiedzieli, że szybko zjawi się z powrotem, pod oknami Włada.
„Co jest, dziewczyno, brakuje ci siły woli, czy co?” – oburzały się koleżanki.
Dla dobra Izy próbowały raz czy dwa wybadać sprawę, o co tak naprawdę chodzi, ale zawsze Władowi udawało się dowieść, że „ich przyjaciółka” robi to wszystko z własnej inicjatywy. „No to zabierzcie ją – proponował Wład, wzdychając. – Ja jej nie trzymam... sama chyba nie wie, czego chce!”
Za Izą, wcześniej nazywaną „kujonką” czy „szarą myszką”, teraz zaczęła ciągnąć się fama jako o beznadziejnie zakochanej. Ta „zabójcza namiętność” odbiła się także na ocenach. Do Włada przychodziła matka Izy, żeby poważnie porozmawiać, ale za każdym razem otrzymywała w odpowiedzi to samo, obojętne: „Ja jej nie trzymam, to nie moja wina”.
Tymczasem Iza tak wżyła się w swoją rolę, że nawet zaczęła odczuwać niejaką przyjemność ze współczujących spojrzeń innych ludzi. Ale pewnego pięknego dnia Władowi wszystko to znudziło się. Znudziła mu się natrętna Iza, jej podkrążone oczy, wcale nie zakochane tylko bardziej smutne i ponure, znudziły mu się jej naprzykrzające się koleżanki, zazdrośni koledzy, cały ten szum wokół nich – i przestał odpowiadać na jej telefony.
Po trzech dniach milczenia Iza pojawiła się pod jego oknem.
– Coś z nią jest chyba nie tak – z niepokojem powiedziała mama. – Widzę, że dzisiejsze dziewczyny nie mają za grosz honoru...
Wład nic nie odpowiedział.
Mama wyszła na zewnątrz i długo rozmawiała z Izą.
– Słuchaj, synuś – powiedziała, wróciwszy – bądź mimo wszystko człowiekiem... Nie wiedziałam, że jesteś taki okrutny... Zejdź do niej, chociaż na chwilkę!
Wład zachowywał się, jakby nie docierało do niego to, co mama mówi.
Iza stała pod oknem do wieczora – o zmierzchu pojawił się ojciec i siłą zabrał ją do domu.
Na drugi dzień Iza urwała się z szóstej lekcji, po to tylko, żeby spotkać się z Władem po szkole. Wład, na czas dowiedziawszy się o tym od wiernego Dymka, wylazł przez okno sali gimnastycznej i wrócił do domu inną drogą.
Iza złapała go przed samymi drzwiami, chwyciła za rękaw... Wład, milcząc, odtrącił jej rękę:
– Wiesz co, smarkulo... Zostawiłabyś mnie w końcu w spokoju. A najlepiej na zawsze zapomnij ten adres i nie pokazuj się tu więcej, słyszysz?!
Bez wątpienia, trzeba było dogadać jej jeszcze bardziej, obrazić, zwymyślać, może nawet uderzyć, żeby w końcu otrzeźwiała, przejrzała na oczy...
Iza, zapłakana, uciekła i wytrzymała wtedy z dala od Włada całe cztery dni.
Piątego dnia zobaczyła go tuż przed rozpoczęciem pierwszej lekcji – było to na oczach całej sto trzydziestej trzeciej szkoły! Wład znowu odtrącił jej rękę, która rwała się już, żeby spocząć na jego ramieniu: