– Nie może mi pan tego zrobić! – zawołałam zdenerwowana. – Słyszy pan? Nie zmusi mnie pan do wzięcia tych pieniędzy!
Tym razem on powiedział, że chyba mnie nie dosłyszał – że połączenie szwankuje gdzieś na linii. Wcale się nie zdziwiłam. Jeśli taki facet jak Greenbush słyszy, że ktoś nie chce przyjąć trzydziestu milionów, jedyne, co mu przychodzi do głowy, to że nawala telefon. Otworzyłam usta, by mu powtórzyć, żeby zabrał ten szmal w cholerę, oddał wszystko domowi dla sierot Mali Wędrowcy Nowej Anglii, kiedy nagle zrozumiałam, co tu jest nie tak. Ta myśl uderzyła mnie z taką siłą, jakby mi spadła na głowę tona cegieł.
– Donald i Helga! – wrzasnęłam niczym uczestnik gry telewizyjnej, który w ostatniej sekundzie przypomina sobie prawidłową odpowiedź.
– Słucham? – spytał trochę niepewnie.
– Jej dzieci! – zawołałam. – Syn i córka! To im się należą pieniądze, nie mnie! Oni są jej najbliższą rodziną, a ja tylko służącą!
Nastąpiła długa cisza; już myślałam, że połączenie zostało przerwane, i bynajmniej się tym nie zmartwiłam. Prawdę mówiąc, czułam się tak, jakbym za chwilę miała zemdleć. Zamierzałam odłożyć słuchawkę, kiedy Greenbush powiedział jakimś takim płaskim, dziwnym tonem:
– Więc pani nie wie.
– Niby o czym? Wiem, że Vera miała syna imieniem Donald i córkę imieniem Helga! Wiem, że byli za dumni, żeby odwiedzić matkę, chociaż ich pokoje zawsze na nich czekały. Ale chyba nie machną ręką na szmal, który należy im się po jej śmierci!
– Więc pani nie wie – powtórzył. A potem, jakby pytał siebie, a nie mnie, rzekł: – Czy to możliwe, żeby po tylu latach pracy u Very Donovan o niczym pani nie wiedziała? Czy to możliwe? Czy Kenopensky nic pani nie powiedział? – I zanim zdołałam wtrącić słowo, sam zaczął udzielać sobie odpowiedzi. – Tak, oczywiście, że to możliwe. Jeśli pominąć wzmiankę, jaka ukazała się nazajutrz w miejscowej gazecie, pani Donovan dopilnowała, żeby sprawa nie nabrała rozgłosu… trzydzieści lat temu, jeśli ktoś miał pieniądze, takie rzeczy były do załatwienia. Chyba nawet nie ukazał się ani jeden nekrolog. – Urwał, po czym zawołał z bezbrzeżnym zdumieniem, jak człowiek, który odkrywa coś nowego i niespodziewanego o kimś, kogo znał całe życie: – Mówiła o nich, jakby nadal żyli! Przez te wszystkie lata!
– Co pan wygaduje za brednie?! – Czułam się, jakbym w brzuchu miała windę, która raptownie opada w dół, a jednocześnie różne rzeczy, różne drobne rzeczy, zaczęły mi się układać w całość. Wcale tego nie chciałam, ale nic nie mogłam poradzić. – Jasne, że mówiła o nich, jakby żyli! A jak miała mówić? Przecież Donald prowadzi firmę zajmującą się handlem nieruchomościami w Arizonie; Golden West Associates! A córka projektuje sukienki w San Francisco… Gaylord Fashions!
Tylko że Vera ciągle czytała opasłe romanse historyczne w miękkich oprawach, które zawsze miały na okładce kobiety w wydekoltowanych sukniach całujące się z mężczyznami o nagich torsach, z serii „Golden West” – nazwa ta widniała u góry każdej książki. I nagle przypomniałam sobie, że Vera urodziła się w niewielkiej miejscowości Gaylord w stanie Missouri. Miałam nadzieję, że może się mylę, że może urodziła się w Galen albo Galesburg, a zarazem wiedziałam, że jednak mam rację. No ale Helga mogła nazwać swoją firmę odzieżową na cześć miasteczka, w którym urodziła się jej matka… tak przynajmniej usiłowałam sobie wmówić.
– Pani Claiborne – zaczął wolno Greenbush, dość niepewnym głosem – mąż pani Donovan zginął w nieszczęśliwym wypadku, kiedy Donald miał piętnaście lat, a Helga trzynaście…
– Wiem! – zawołałam, jakbym chciała go przekonać, że skoro wiem o tym, wiem o wszystkim.
– …i wkrótce później bardzo popsuły się stosunki między panią Donovan a jej dziećmi.
O tym również wiedziałam. Pamiętałam, jak ludzie dziwili się, że dzieci są takie ciche, kiedy pierwszego czerwca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego pierwszego roku przyjechały spędzić wakacje na wyspie, i jak kilka osób wspomniało, że właściwie nigdy nie widuje się ich razem z matką, choć pan Donovan zginął w wypadku przed rokiem; zwykle tragedie sprawiają, że między ludźmi zacieśniają się więzy… choć może w przypadku ludzi z miasta dzieje się inaczej. A potem przypomniałam sobie jeszcze coś, coś, o czym Jimmy DeWitt opowiedział mi tamtego roku jesienią.
– Potwornie się pokłócili w restauracji, tuż po czwartym lipca – rzekłam. – Chłopiec i dziewczynka wyjechali nazajutrz. Pamiętam, że ten jej fagas… to znaczy Kenopensky… zawiózł ich na ląd tą ogromną motorówką, którą wtedy mieli.
– Tak – przyznał Greenbush. – Tak się składa, że wiem od Teda Kenopensky’ego, o co wybuchła kłótnia. Donald zrobił na wiosnę prawo jazdy i pani Donovan dała mu w prezencie urodzinowym samochód. Helga uparła się, że też chce samochód. Vera, czyli pani Donovan, usiłowała wytłumaczyć córce, że to idiotyczny pomysł, że samochód nie zda się jej na nic, skoro nie ma prawa jazdy, a prawa jazdy nie dostanie, dopóki nie skończy piętnastu lat. Helga odpowiedziała, że piętnaście lat to wymóg w Maryland, ale nie w Maine, gdzie wystarczy czternaście… dokładnie tyle, ile wówczas miała. Czy tak rzeczywiście jest w Maine, pani Claiborne, czy mała to sobie ubzdurała?
– Tak było – odparłam. – Zdaje się, że potem też podnieśli do piętnastu. Panie Greenbush, jaki wóz kupiła Vera synowi na urodziny… corvette?
– Tak. Skąd pani o tym wie, pani Claiborne?
– Chyba widziałam kiedyś zdjęcie – oznajmiłam, ale prawie nie słyszałam własnego głosu. Słyszałam, co mówiła Vera, kiedy leżała na schodach: „Mam dość patrzenia, jak w blasku księżyca wyciągają dźwigiem corvette z kamieniołomu, mam dość patrzenia, jak woda wylewa się z otwartego okna od strony pasażera…”
– Dziwię się, że trzymała zdjęcie wozu – oświadczył Greenbush. – Donald i Helga zginęli w tym samochodzie. Stało się to w październiku sześćdziesiątego pierwszego roku, niemal równo rok po śmierci ich ojca. Jeśli się nie mylę, prowadziła dziewczynka.
Jeszcze coś mówił, ale ledwo go słuchałam, Andy – byłam zbyt zajęta wypełnianiem białych plam i robiłam to tak sprawnie, że chyba musiałam wiedzieć, że dzieci Very nie żyją… gdzieś w głębi duszy musiałam o tym wiedzieć od samego początku. Greenbush mówił, że byli pijani i jechali corvette z szybkością ponad stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, kiedy dziewczyna nie wyrobiła się na zakręcie i wóz stoczył się do zalanego kamieniołomu; powiedział, że prawdopodobnie oboje już nie żyli, kiedy dwuosobowy sportowy wóz opadł na dno.
Dodał również, że był to wypadek, ale może wiem ciut więcej o wypadkach od niego.