Po chwili to potężne uczucie całkiem zgasło, rozmyło się w konkretnych obrazach: otwartych drzwi do sieni, śpiących suk, robotników, którzy przyszli o świcie i stawiają kamienny murek.
Wieczorem R. pojechał do miasta, a ja poszłam do Marty. Nad przełęczą wisiała kometa – znieruchomiała w spadaniu, zamarznięte światło na niebie, obce temu światu. Siedziałyśmy z Martą przy stole. Czesała włosy na peruki i kładła na ceracie cieniutkie wielokolorowe pasemka; założyła nimi całą powierzchnię stołu. Czytałam jej żywot świętej. Wydawało mi się, że słucha nieuważnie. Grzebała w szufladach, szeleściła gazetami, w których trzyma swoje włosiane zbiory. Wiosenne muchy i ćmy już odkryły ludzkie żarówki. Zogromniałe skrzydlate cienie plątały się po ścianach kuchni. Na koniec Marta miała tylko jedno pytanie. Kim był ten ktoś, kto napisał żywot świętej. I skąd to wszystko wiedział.
W nocy wrócił R. Wykładał zakupy z reklamówek i mówił, że w mieście ludzie wychodzą na balkony i przez lornetki przyglądają się komecie.
Kto napisał żywot świętej i skąd to wiedział
Urodził się jakiś niedoskonały, bo od kiedy pamiętał, było mu w sobie źle, jakby pomylił się w narodzinach i wybrał nie to ciało, nie to miejsce, nie ten czas.
Miał pięciu młodszych braci i jednego starszego, który po śmierci ojca zajmował się rozdzielaniem pracy w gospodarstwie i egzekwowaniem wyników. Johann nienawidził go i podziwiał. Nienawidził go za upór i bezwzględność, z jakimi jego starszy brat rządził gospodarstwem, w którym wszystko musiało być zrobione o właściwej porze i gdzie każdy miał swoje stałe obowiązki, wykonywane jak rytuały. Nawet modlitwa. Johann lubił się modlić, bo to była jedyna chwila, kiedy mógł być z sobą sam na sam. Ale i wtedy jego straszy brat szturchał go i mówił: „Kończ już. Czas na modlitwę minął. Owce czekają”. Za to samo brata podziwiał. Dzięki niemu wszyscy mieli co jeść.
Jednak któregoś roku przyszła wcześnie ostra zima i nie zdążyli zebrać ostatniego siana, a na drzewach pozamarzały owoce. I było jasne, że tym, kto powinien pójść do braciszków, jest Johann. Tak Johann znalazł się w klasztorze w Rosenthalu, wśród mężczyzn młodych i starych, a jego życie niewiele różniło się teraz od tego, jakie wiódł w domu. Tutaj pracował w kuchni i ogrodzie, rąbał drzewo na opał, mył naczynia i karmił zlewkami świnie. Od października do kwietnia było mu cały czas zimno, garnął się więc do kuchni i tulił do pieca, a jego brązowy habit nagrzewał się i wydzielał zapach przypalonej wełny. Wiosną przydzielono go do ogrodu, pod opiekę brata Michała, który nauczył go rozpoznawać zioła i który zaszczepił mu czułość do tego, co rośnie, wypuszcza liście, kwitnie i owocuje. „Masz dobrą rękę do ziół, chłopcze. Patrz, jak rośnie twoja bazylia. Jeszcześmy tu nie mieli takiego okazu”. Habit Johanna, który nazywał się teraz Paschalis, przesiąkał powoli zapachami tymianku, hyzopu, czarnuszki i mięty. Jednak mimo zmiany imienia, ubrania i zapachów, Paschalis nadal czuł się w sobie nieswojo. Wolałby być kim innym i gdzie indziej. Jeszcze nie wiedział, kim i gdzie, ale często, zamiast się modlić, klęczał ze złożonymi dłońmi i przyglądał się obrazom w kaplicy, a zwłaszcza temu, gdzie Matka Boska trzyma na rękach Dzieciątko, obok stoją dwie kobiety – święta Katarzyna z książką i święta Apolonia ze szczypcami.
I kiedy tak patrzył, to wyobrażał sobie, że jest w tym obrazie, w samym środku sceny. Ma za sobą otwartą przestrzeń, którą wieńczą na horyzoncie ośnieżone szczyty gór. Bliżej leży miasto z potężną wieżą i murami z czerwonej cegły. Wydeptane ścieżki ze wszystkich stron prowadzą do bram miasta. Obok niego, na wyciągnięcie ręki, siedzi Matka Boska z Dzieciątkiem; jasne, gładkie nóżki Zbawiciela spoczywają na purpurowej szacie sukni. Nad nią w powietrzu wiszą dwa anioły, bez ruchu, z rozpostartymi skrzydłami, jak ogromne ważki. Paschalis jest świętą Katarzyną albo świętą Apolonią – długo nie mógł się zdecydować. W każdym razie jest jedną z nich. Ma długie włosy, które spływają mu po plecach. Suknia ciasno opina mu krągłe piersi i delikatnymi, cudownymi falami spływa do ziemi. Naga skóra nóg czuje miękkie pieszczoty materiału. Ogarniała go wtedy jakaś rozkosz, przymykał oczy i zapominał, że klęczy na zimnej posadzce kaplicy w swoim brązowym habicie.
Brat Paschalis ma piękną twarz – krótko ostrzyżone po zakonnemu włosy tylko podkreślają jej piękno. Spojrzenie ciemnych oczu spod długich rzęs robi wrażenie. Jego gładka jasna skóra nie zna zarostu. Biel zębów nie ma sobie równych. Kiedy tak klęczy w kaplicy z oczami utkwionymi w obrazie Matki Boskiej, wydaje się boleśnie piękny, piękny nie do wytrzymania.
Tak go ujrzał brat Celestyn, kamerariusz, który oprócz życia duchowego zapewniał braciom dostatek materialny. Brat Celestyn zawołał do siebie Paschalisa i powiedział po prostu: „Podobasz mi się. Masz prawdziwe powołanie do zakonnego życia, a to rzadkie w naszych burzliwych, heretyckich czasach. Być może zostaniesz kiedyś opatem. Teraz jednak ja zajmę się tobą”.
I Paschalis został jego kolejnym zastępcą, trzecim czy czwartym. Przynosił lampy do dormitorium, rozwieszał ręczniki i sprawował nadzór nad brzytwami. Następnej zimy Paschalis zaczął uczyć się czytać i teraz dbał o lampy wskryptorium. Brat Celestyn sam sprawdzał postępy wczytaniu i po nonie kazał mu przychodzić do siebie i czytać wskazane fragmenty. Słuchał, przemierzając celę od ściany do ściany, albo stawał odwrócony do okna. Paschalis widział wtedy jego masywne plecy i pięty obleczone w wełniane pończochy. „Czytasz coraz lepiej”, mówił zwierzchnik i podchodził, żeby kciukiem nieuważnie pogładzić jego wygolony kark. Ta pieszczota nie była Paschalisowi nieprzyjemna. W końcu w czasie któregoś czytania Celestyn podszedł do niego i wsunął mu rękę pod habit. „Masz gładkie plecy jak dziewczyna. Wyrosłeś na dorodnego młodzieńca”. Paschalis znalazł się nagi w jego łóżku, gdzie pod wełnianym kocem ukryte były tak delikatne prześcieradła, że zawstydzały skórę. W tej gładkiej pościeli pozwolił robić ze swoim ciałem wszystko, czego tylko brat Celestyn zechciał. Nie było to ani przyjemne, ani nieprzyjemne. Od tej pory habit Paschalisa nie pachniał już ziołami, ale kurzem, papierem książek i dziwnym, cierpkim zapachem obcego, męskiego ciała.
Kiedyś, gdy leżeli obok siebie zmęczeni miłością i własnymi ciałami, Paschalis zwierzył się Celestynowi z tego, że chciałby być kim innym. „Jak by to było, gdybym był kobietą…”, zastanawiał się w ciemności. Powiedział mu też o sukni obciskającej ciało świętej Katarzyny i opadającej falami do ziemi. „Bycie kobietą powinniśmy uważać za swego rodzaju ułomność, chociaż ułomność ta jest częścią naturalnego porządku”, odpowiedział Celestyn słowami Aeropagity i zamknął oczy, jakby chciał się odgrodzić od wszelkich nieomylnych twierdzeń.