Opat musiał widzieć rozpacz młodego mnicha, bo zaproponował mu zwolnienie z obowiązku wyprawy z mięsem następnego dnia. Ale Paschalis nie chciał. Paliła go skóra, palił go mózg i serce, jakby już za życia dostał się w płomienie piekła.
Transport mięsa wyruszył w ciemnościach. Równomiernie skrzypiały drewniane koła wozu, a nad pyskami wołów unosił się jasny obłok ich marznących oddechów. Słońce wschodziło ponad niskim zimowym niebem i przełęcz otwarła przed nimi tylko zamglone białe powietrze. Nie było widać ani doliny Glatzu, ani Gór Stołowych. Zanim dotarli na miejsce, Paschalis dostał gorączki, wymiotował i trząsł się jak w febrze. Wóz jechał powoli, woły brnęły przez śnieg z trudem i nie było sensu wieźć chorego z powrotem. Bracia zostawili go więc w klasztorze niezbyt zadowolonym z tego siostrom i obiecali, że wrócą po niego, gdy wyzdrowieje. Na dworze rozpętała się zadymka.
Paschalis zapomniał, gdzie jest. Wydawało mu się, że niosą go gdzieś w dół, w jakieś mroczne, wilgotne piwnice, i nagle zrozumiał, że chcą go położyć przy martwym ciele Celestyna, pochować go z nim we wspólnym grobie. Próbował się wyrwać, ale miał wrażenie, że jest związany czy może raczej zaplątany we własny habit, który nagle stał się ciężki i sztywny jak wieko trumny. Potem zobaczył nad sobą dwie straszne czarownice. Złapały go za głowę i wlewały mu w usta jakąś gorącą ohydną ciecz. Jedna z nich dała mu do zrozumienia, że pije mocz Celestyna, i Paschalis zesztywniał z przerażenia. „Jestem zatruty, teraz jestem zatruty!”, krzyczał, a jego głos odbijał się obco od nagich ścian.
A potem nagle obudził się w maleńkiej izbie z wąskim wysokim oknem. Miał pełny pęcherz, więc usiadł na pryczy i spuścił nogi. W jednej chwili zakręciło mu się w głowie i pod stopami wyczuł miękki, ciepły dotyk baraniej skóry. Ostrożnie wstał i zajrzał pod łóżko w poszukiwaniu nocnika. W izbie nie było nic więcej poza łóżkiem, klęcznikiem i dywanikiem. Owinął się derką i wyjrzał na zewnątrz. Zobaczył szeroki korytarz z oknami po jednej stronie, które wychodziły wprost na strome skały, i dopiero wtedy zdał sobie sprawę, gdzie jest. Tuż przy drzwiach stało pękate gliniane naczynie; wciągnął je do środka i ulżył sobie. Gdy wrócił do łóżka, poczuł się szczęśliwy. Powietrze było tu cieplejsze, pachniało zupełnie inaczej. Jego stopy zapamiętały dotyk baraniego kożuszka.
Wieczorem przyszła do niego przeorysza. Była w wieku jego matki. Jej usta otaczały promyki zmarszczek, a sucha, pomarszczona skóra miała kolor popiołu. Wzięła go za rękę i liczyła uderzenia pulsu. „Jestem tak słaby, że nie mogę utrzymać się na nogach”, zapewnił ją Paschalis szeptem. Popatrzyła mu bacznie w oczy. „Ile masz lat, chłopcze?”, zapytała. „Siedemnaście”, powiedział i przytrzymał jej dłoń. „Niech siostra pozwoli mi tu przyjść do siebie”, poprosił i pocałował ją w tą suchą gorącą rękę. Uśmiechnęła się lekko i pogładziła go po wygolonej głowie.
Następnego dnia zawołały go do kuchni te dwie staruchy, które pamiętał z gorączkowych majaków. Drewniana balia parowała gorącą wodą. „Wykąpiesz się, żebyś nam tu wszy nie przyniósł”, odezwała się starsza, z policzkami obwisłymi jak puste sakiewki. Mówiła miękko jakby po dziecinnemu – może nie miała zębów, a może pochodziła z południa. Myły go z odwróconymi głowami. Szorowały jego drobne ciało tak, jak to robiła matka – zdecydowanie, ale delikatnie, aż skóra się zaczerwieniła. Dostał długą lnianą koszulę, jaką nosiły mniszki, i skórzane kamaszki na nogi. Zakonnice bez słowa zaprowadziły go do izby, w której leżał ostatnie dwa tygodnie zmorzony chorobą.
Odtąd przeorysza przychodziła do niego codziennie. Stawała nad nim i przyglądała mu się bacznie. Nie mógł znieść tego badawczego wzroku. Był pewien, że wie wszystko o jego kłamstwach i udawaniu. Odwracał twarz do ściany i czekał. Zwykle potem badała mu puls i oboje klękali, żeby zmówić Zdrowaś Mario i modlitwę za chorych. Kiedy wychodziła, zamykał oczy i szukał w powietrzu jej zapachu. Ale przeorysza nie pachniała. Uważał też, że była piękna – wysoka, dobrze zbudowana, wydawała się silna i zdrowa. Między przednimi zębami miała furtkę. Któregoś wieczoru przyszła i powiedziała od drzwi, żeby był gotowy do powrotnej drogi. Już się odwróciła i położyła rękę na klamce, gdy Paschalis nagle rzucił się do jej nóg, złapał za habit i przywarł ustami do stóp w wełnianych skarpetach. „Nie oddawaj mnie tam, matko”, krzyknął piskliwym głosem. Znieruchomiała i teraz dopiero poczuł jej zapach – kurzu, dymu i mąki. Przywarł do tego zapachu gotowy na wszystko. Po długiej chwili pochyliła się nad nim i podniosła go z klęczek. Opowiedział jej wszystko, nawet o Celestynie. Opowiedział jej o swoim ciele, które nie chciało być takie, jakie było. Na koniec rozpłakał się, a łzy ściekały mu po twarzy i wsiąkały w lnianą koszulę. „Trudno ogarnąć rozumem całe boskie dzieło”, westchnęła i spojrzała na niego wzrokiem, w którym pojawił się jakiś dziwny błysk. Chłopiec nie mógł opanować spazmatycznego płaczu. Przeorysza wyszła.
„Jedno wiem. Nie możesz tu zostać”, powiedziała mu o świcie, gdy bez uprzedzenia weszła do jego celi zaraz po kapitule. „Nie jesteś kobietą masz fizyczne znamiona swojej płci… choć można je ukryć. Jako mężczyzna jesteś tu niebezpieczny i niepożądany”. Paschalis wyrwany ze snu z trudem nadążał za tym, co mówiła. „Ale modliłam się do Świętej Panienki i ona wysłała do mnie Kummernis”. Paschalis szeptem powtórzył to imię. Nic nie rozumiał. Kazała mu wstać. Dał sobie narzucić płaszcz na koszulę i poszedł za nią korytarzami, które z mniejszych przechodziły w większe, potem zakręcały i zamieniały się w krużganki i schody, aż wreszcie stanęli pod drzwiami małej kaplicy, doczepionej do kamiennej ściany jednego z pustych pomieszczeń. Przeorysza przeżegnała się, a Paschalis machinalnie powtórzył ten gest. Weszli w niewielką przestrzeń oświetloną małą olejną lampką tuż przy posadzce. Jej maleńkim płomieniem przeorysza zapaliła świece. Jego oczy oswajały się z tym, co widziały.
Całym ołtarzem było wielkie olejne malowidło, na którym namalowano krzyż i rozpięte na nim ciało. Paschalisa coś nagle na nim zaniepokoiło i coś jednocześnie wydało mu się bardzo znajome – fałdy sukni, miękko opadające ku ziemi. Jego wzrok przywarł do dwóch gładkich i jasnych kobiecych piersi, które wyeksponowane przez rozłożone ręce, wydały mu się centralnym punktem obrazu. Ale było w tym coś jeszcze bardziej dziwacznego, coś nie do przyjęcia i Paschalis zaczął drżeć – kobiece ciało na krzyżu wieńczyła twarz Chrystusa, twarz mężczyzny z młodzieńczym, rudawym zarostem.
Paschalis nie zrozumiał tego, co widział, a jednak odruchowo osunął się na kolana. Szczękał zębami nawet nie z powodu porannego zimna, ale z przeczucia, że klęczy przed istotą jemu podobną bliską choć zdecydowanie nieludzką. Oczy Chrystusa patrzyły na niego łagodnie i ze smutkiem, który mógł być tylko drugą stroną miłości. Nie było na niej męki ani bólu. Odwrócił się do przeoryszy. Uśmiechała się.
„To Kummernis. My mówimy na nią także Troska, zresztą ma wiele imion”. „To kobieta”, powiedział cicho Paschalis. „Nie jest jeszcze świętą ale wierzymy, że kiedyś dojdzie do kanonizacji. Na razie pobłogosławił ją papież Klemens. Żyła przeszło dwa wieki temu niedaleko stąd, w Broumowie. Była cnotliwa i piękna. Wszyscy ubiegali się ojej rękę, ale ona chciała za małżonka tylko Naszego Pana. Jej ojciec próbował więzieniem zmusić ją do zamążpójścia, a wtedy stał się prawdziwy cud. Pan Jezus, chcąc ją uchronić od utraty dziewictwa i wynagrodzić jej nieustępliwość, dał jej swoją twarz”. Przeorysza przeżegnała się powoli. „Rozwścieczony ojciec ukrzyżował ją więc zginęła męczeńską śmiercią tak jak jej Oblubieniec. Wybrałyśmy sobie Kummernis na patronkę naszego zakonu, ale obecny papież zakazał jej kultu, dlatego trzymamy ją tutaj w zamknięciu i wierzymy, że papież zmieni swoją decyzję. A teraz chodź, bo zmarzniesz”. Po drodze spytała go, czy umie dochować tajemnicy. Przytaknął gorliwie. „A pisać i czytać?”