Выбрать главу

Delikatnie musnęła jego dłoń i zawróciła. Usłyszała jeszcze jego ostatnie zdanie: „Daj mi dwie godziny, może trzy”.

Zrobiło się jej smutno.

Peter Dieter szedł noga za nogą patrzył na kamienie i na krzaki dzikiej róży, na których były już pąki. Stawał co kilkadziesiąt metrów i ciężko oddychał. Przyglądał się wtedy liściom, łodyżkom i grzybkom na cienkich nóżkach, które powoli zjadały przewrócone drzewa.

Najpierw droga prowadziła między ugorami, potem weszła w świerkowy las. Ale i las się skończył i Peter miał teraz za sobą panoramę gór, którą do tej pory nosił w sobie. Oglądnął się za siebie tylko raz, bo bał się, że zniszczy ten widok samym swoim patrzeniem, zupełnie tak samo jak cenne znaczki, które tracą kolor i wzór, gdy się je ogląda zbyt często. Dopiero na samym grzbiecie przystanął i obracał się w kółko, i ssał ten widok, spijał go. Wszystkie góry na świecie porównywał zawsze z tymi górami i żadne nie wydały mu się tak piękne. Albo były za duże, za potężne, albo zbyt niepozorne. Albo zbyt dzikie, ciemne, porośnięte lasami jak

Schwarzwald, albo zbyt udomowione, oswojone, jasne jak Pireneje. Wyciągnął aparat fotograficzny i przyszpilał nim to, co widział. Pstryk – rozproszone zabudowania wsi. Pstryk – ciemne świerkowe lasy, pełne czarnych cieni. Pstryk – nitka strumienia. Pstryk – żółte rzepakowe pola po czeskiej stronie. Pstryk – niebo. Pstryk – chmury. Wtedy poczuł, że nie ma czym oddychać, że zaraz się udusi.

Podszedł jeszcze wyżej i dotarł do szlaku turystycznego, jacyś młodzi ludzie z plecakami pozdrowili go, gdy ocierał pot, który zalewał mu oczy, i poszli dalej. Właściwie szkoda mu było, że tak poszli. Mógłby im opowiedzieć, jak tu przychodził, kiedy był w ich wieku, jak trochę niżej na wilgotnym mchu kochał się po raz pierwszy z kobietą; albo pokazać im z góry, gdzie stał wiatrak Olbrichtów, który ruchliwymi ramionami dawał znaki wsi. Chciał nawet za nimi zawołać, ale zabrakło mu w płucach powietrza. Serce waliło mu gdzieś w gardle i dławiło. Byłoby zmarnowaniem okazji teraz wracać, więc z ogromnym wysiłkiem podszedł jeszcze kilkaset metrów i znalazł się na samym szczycie, przez który przechodziła granica. Z daleka zobaczył obielone słupki graniczne. Zupełnie stracił oddech, widocznie nie służyło mu to dawno zapomniane rozrzedzone powietrze. Zapomniał, że może być groźne dla płuc, które nauczyły się oddychać wilgotną morską bryzą.

Zrobiło mu się słabo, gdy wyobraził sobie powrót. Co by było, gdybym tu umarł, pomyślał i powlókł się do słupów. Wydało mu się to, nie wiedzieć czemu, śmieszne. Iść taki kawał pod górę, jechać tu przez pół

Europy, żyć tyle lat w portowym mieście, spłodzić dwoje dzieci, zbudować dom, kochać się, przeżyć wojnę.

Zaśmiał się sam do siebie i wyciągnął z kieszeni czekoladkę. Przystanął i starannie odwijał ją ze złotka, ale kiedy ją włożył do ust, wiedział, że już jej nie przełknie. Jego ciało było zajęte czym innym. Serce odliczało rytm, arterie się rozluźniały, mózg produkował narkotyk łaskawej śmierci. Peter usiadł pod słupem granicznym z czekoladką w ustach i daleki krąg horyzontu powoli ciągnął jego wzrok. Jedną nogę miał w Czechach, drugą w Polsce. Siedział tak z godzinę i sekunda po sekundzie umierał. Na koniec pomyślał jeszcze o Erice, że czeka tam na dole w samochodzie i na pewno się martwi. Może nawet zawiadomiła policję. Teraz jednak i ona wydała mu się jakaś nizinna, morska i nierealna. Jakby prześnił całe życie. I wcale nie wiedział, kiedy umarł, bo to nie działo się od razu, tylko po trochu – wszystko się w nim rozpadało.

Kiedy zaczęło zmierzchać, znaleźli go czescy granicznicy. Jeden szukał jeszcze na jego ręce pulsu, a drugi, młodszy, patrzył ze strachem na brązową czekoladową strużkę, która sączyła się z ust na szyję. Ten pierwszy wyciągnął radio, popatrzył pytająco na drugiego i obaj spojrzeli na zegarek. Wahali się. Pomyśleli chyba o kolacji, na którą się spóźnią. O raporcie, który będą musieli spisać. A potem całkiem jednomyślnie przełożyli nogę Petera z czeskiej strony na polską. Ale i tego było im mało, bo delikatnie przeciągnęli całe ciało na północ, do Polski. I w poczuciu winy milcząco odeszli.

Pół godziny później Petera znalazły światła latarek polskich wopistów. Jeden z nich krzyknął „Jezu!” i odskoczył; drugi odruchowo chwycił za broń i rozglądał się wokół. Było całkiem cicho, a miasta w dolinach wyglądały jak rzucone papierki po czekoladkach, w których odbijają się gwiazdy. Polacy spojrzeli w twarz Peterowi i poszeptali między sobą. Potem w uroczystym milczeniu wzięli go za ręce i nogi i przenieśli na czeską stronę.

Tak też Peter Dieter zapamiętał swoją śmierć, zanim jego dusza odeszła na zawsze – jako mechaniczny ruch, w jedną i w drugą stronę, jako balansowanie na krawędzi, stanie na moście. I właściwie ostatnim obrazem, jaki pojawił się w jego usypiającym mózgu, było wspomnienie szopki z Albendorfu- drewniane ludziki posuwają się w pomalowanym farbkami krajobrazie, wykonując przypisane im mechaniczne ruchy. Idą drewniani ludzie, poganiają drewniane krowy, biegną drewniane psy, jakiś człowiek śmieje się drewniano, wyżej inna postać, z wiadrami, macha ręką w namalowane niebo idzie namalowany dym, na zachód lecą namalowane ptaki. Dwie pary drewnianych żołnierzyków w nieskończoność przenoszą drewniane ciało Petera Dietera z jednej strony na drugą.

Rabarbar

Za domem Marta hodowała rabarbar. Małe poletko było spadziste, a rzędy roślin nierówne – omijały większe kamienie, a potem równały do niepewnej miedzy. Zimą rabarbar znikał pod śniegiem i pod ziemią zwijał swoje mięsiste łodygi i rósł w drugą stronę, rósł wstecz, do swojego zarodka, do swoich śpiących korzeni. Pod koniec marca ziemia się wybrzuszała i rabarbar rodził się od nowa. Znowu był mały, biało-zielony, delikatny jak ciało bez skóry, jak niemowlę. Rósł nocami, trzeszczenie tego wzrostu słyszeliśmy w trawie, drobniutkie – jak okruszki – fale tego dźwięku budziły inne rośliny. Za dnia ustalały się grządki. Marta patrzyła na nie z rumieńcem na twarzy – to tak jakby wstawało uśpione wojsko, jakby spod ziemi rośli żołnierze ustawieni w bojowe szeregi. Najpierw czubki głów, potem potężne ramiona, wyprężone ciała zawsze na baczność, z których w końcu rozwinie się falowany zielony namiot.

W maju Marta ścinała ostrym nożem swoich żołnierzy, tak jakby mówiła do nich „spocznij”. Pewnie widzieli ją z dołu, wielką i potężną babę z nożem w ręku. Zgrzyt noża w poprzek jędrnych łodyg, kwaśny sok na stalowym ostrzu.

Równe pęczki niosła Marta na zielony rynek w Nowej Rudzie i tam sprzedawała na pierwszy wiosenny kompot albo wytęsknione przez zimę drożdżowe placki z rabarbarem.

Pomagałam jej przy wiązaniu pęczków. Łodygi niedoskonałe, uszkodzone albo zbyt krótkie odkładałyśmy na bok, żeby potem w moim ruskim piecyku upiec ciasto.

Kosmogonie

Moim ulubionym filozofem jest Archemanes, jeden z nauczycieli Pitagorasa.

Według Archemanesa świat tworzony jest w wyniku współdziałania dwóch praprzyczyn. Archemanes rozumie je jako potężne praistoty, które są wieczne i powszechne. To współdziałanie najlepiej byłoby nazwać wiecznym pochłanianiem. Jedna zjada drugą bez końca. Na tym polega istnienie świata. Pierwsza z nich – to Chtonos. Jest to coś, co bezustannie rodzi, pączkuje, rozrasta się. Cel i środek jej istnienia – to tworzenie z samej siebie. Tworzenie to polega nie tylko na zwielokrotnianiu siebie samej, ale na emanacji bytów, które nie są do niej podobne, a nawet są z nią sprzeczne. Dlatego w Chtonosie trwa cały czas wzrastanie, ślepe i bezrefleksyjne, ciemne – mięso armatnie istnienia. Druga istota – Chaos – pochłania Chtonosa, niejako konsumuje, zjada go. Cały czas, perfekcyjnie. Chaos jest niematerialny, jest zasadą rozpuszcza przestrzenie Chtonosa, jakby je trawił. Bez Chtonosa nie mógłby istnieć i vice versa. Zamienia