Выбрать главу

Chtonosa w nicość, dziś powiedzielibyśmy, że go anihiluje.

Związek obu istot jest niezwykle intensywny, z niego powstaje Chronos – zasada, którą można by najlepiej porównać do oka cyklonu. W samym środku pochłaniania, anihilacji czy zniszczenia tworzy się byt pozornego spokoju, byt oazowaty, prawie fatamorganiczny, którego cechą jest stałość, regularność, porządek, nawet pewna harmonia, która daje początek istnieniu świata. Chronos wyhamowuje pochłanianie, nadaje mu pewną formę. Z jednej strony cedzi powstawanie, grupuje je w małe wysepki porządkowane przez czas, który jest jego (Chronosa) istotą podstawową zasadą z drugiej osłabia uderzenie niszczenia.

W tym miejscu stwarza się świat i jego podstawowe energie.

W Chronosie rodzą się wszelcy bogowie. Ich podstawową cechą jest miłość (philia). Są świetliście wypełnieni miłością i nią właśnie usiłują przezwyciężyć nienawiść (neikos) żywiołów, ażeby w końcu osiągnąć jedną niezniszczalną eteryczną naturę duchową świata. Właśnie w tym celu stwarzają ludzi, zwierzęta i rośliny i obdarzają je nasieniem miłości.

To właśnie opowiadałam Marcie przy wiązaniu pęczków rabarbaru. Gdy skończyłyśmy, Marta powiedziała mi coś w tym rodzaju: kiedy ludzie mówią „wszystko”, „zawsze”, „nigdy”, „każdy”, może to dotyczyć tylko ich samych, w świecie zewnętrznym bowiem nie istnieją takie ogólne rzeczy.

Poradziła mi, żebym była uważna, bo jeżeli ktoś zaczyna zdanie od słowa „zawsze”, to znaczy, że stracił kontakt ze światem i że mówi o sobie.

Wzruszyłam ramionami.

Kto napisał żywot świętej i skąd to wiedział

Paschalis został więc w klasztorze sióstr martianek, żeby spisać historię ich sekretnej czteroimiennej patronki. Dostał osobną celę w budynku gospodarczym, a więc oddaloną od reszty klasztoru. Cela była duża, wygodna i ciepła, miała wysokie okno zamykane na noc drewnianymi okiennicami i szeroki, ciężki pulpit do pisania ze specjalnym wgłębieniem na flaszkę z atramentem. Okno Paschalisa wychodziło na południe, więc gdy tylko odpłynęły zimowe chmury, zamieszkała z nim wielka smuga światła, ożywiana latającymi drobinkami kurzu i niecierpliwym lotem much. Kiedy tylko zmarzł przy pulpicie, stawał w tych promieniach i grzał w nich zziębnięte ciało. Widział wtedy łańcuch łagodnych gór i wydawało mu się, że falują w niezauważalnym dla ludzi tańcu. Wkrótce znał każdą krzywiznę tego niezwykłego horyzontu, każdą dolinę, każde wzniesienie.

Dwa razy dziennie zakonnice zostawiały mu pod drzwiami jedzenie – chleb i gotowane warzywa, a w niedzielę i święta wino. Raz na dwa, trzy dni odwiedzała go matka przeorysza. „Pytali o ciebie”, powiedziała na początku, kiedy jeszcze nie wiedział, jak ma się zabrać do swojej pracy. „Pytali, a ja powiedziałam, że poszedłeś sam. Wtedy oni powiedzieli, że pewnie stało ci się po drodze coś niedobrego, może napadły cię wilki, a ja powiedziałam, że nikt nie widział tu wilków od lat i że pewnie uciekłeś, poszedłeś sobie w góry…” „Dlaczego tak matka powiedziała?”, zdziwił się Paschalis. „Wolałabym cię widzieć, jak uciekasz i łamiesz śluby, niż jak leżysz martwy i zakrwawiony na ziemi”. „Nie wiem, jak mam zacząć”, poskarżył się. Przeorysza wskazała mu leżącą na pulpicie niewielką księgę. „Musisz to najpierw uważnie przeczytać, a wtedy poznasz tę, która to napisała. Musisz czytać tak długo, aż ją ujrzysz w każdym szczególe, jak wyglądała, jak się poruszała, jakim mówiła głosem. Wtedy będzie ci łatwiej zrozumieć, co czuje człowiek, który coś takiego napisał, i co czuje człowiek, który to teraz czyta, czyli ty”. Paschalis zaczął więc od czytania. Najpierw wydało mu się to nudne i niewiele z tego rozumiał, bo i jego łacina nie była zbyt dobra. Potem jednak zauważył z rozbawieniem, że i łacina świętej pozostawiała wiele do życzenia – jak rodzynki w słodkich plackach zakonnic tkwiły w niej słowa czeskie, niemieckie i polskie. Ale potem zaczął powoli znajdować w pisaniu Kummernis to pragnienie, które nosił w sobie on sam – żeby stać się kim innym, niż się jest, i to dodawało mu otuchy.

Książka była dziwna, bo czytało się ją z dwóch stron naraz. Z jednej strony widniał tytuł Hilaria, a kiedy odwróciło się ją do góry nogami, zaczynała się jako Tristia. A więc smutki i radości. W środku książki między obydwiema częściami było jeszcze kilka stron zapisanych innym kolorem atramentu. Ta część nazywała się Pouczenia do modlitwy.

Istniała także druga przyczyna braku skupienia Paschalisa – ciągnęło go życie kobiet za ścianą. Czasem słyszał ich głosy i stuk sandałów. W porze przynoszenia posiłków stawał pod drzwiami i czatował na moment, kiedy delikatne uderzenie naczyń o posadzkę obwieszczało mu, że za drzwiami jest jakaś kobieta. Nigdy nie odważył się jednak ich wtedy otworzyć. Ze swojej celi wychodził tylko w nocy, gdy odgłosy życia w klasztorze zamierały. To było mu wolno. Mógł przejść jedyną dozwoloną trasą – z celi do kapliczki z wizerunkiem ukrzyżowanej Kummernis. I w końcu obnażone, jasne piersi świętej zaczęły w nim budzić pragnienie. Marzył, żeby wtulić między nie twarz. Marzył też czasem o czymś bardziej dojmującym, czymś, co miało związek z Celestynem, o czym wiedział, że jest grzeszne i zakazane, i sprawdzał te marzenia na sobie, tuląc się nocami do szorstkiego koca i badając swoje niezdecydowane ciało. W Hilariach pierwszy fragment, który przykuł jego uwagę, był następujący:

„Mogłabym położyć się na ziemi, rozrzucić ręce i nogi, i tak czekać, aż Twoje niebo nabrzmieje od słońca i opadnie na mnie, tuląc się do mojego brzucha i piersi”.

Tak ją po raz pierwszy zobaczył. Leżała na łagodnym zboczu góry, za klasztorem, na trawie wśród kwitnących jaskrawych mleczów, których kolor raził Paschalisa w oczy. Wymazał je z tego obrazu. Teraz otaczała ją zielona trawa i czyste ogromne niebo. Jej ciało było jak krzyżyk postawiony na zboczu góry, jak znak, który mówi „patrz, tutaj, tutaj!”. Dołem, drogą idą ludzie, poganiają woły, biegną psy, jakiś mężczyzna wybucha nagle śmiechem, dzwonią dzwonki na szyjach owiec, swędzi skóra, wyżej idzie człowiek z upolowanym zającem, macha ręką dym z kominów sunie w niebo, ptaki lecą obojętnie na zachód. To wszystko widzi Paschalis.

Położyć się na kimś, kto leży bezbronny na ziemi z rozrzuconymi rękami i nogami, przylgnąć do tego ciała całym ciężarem, opaść na nie, wtulić się w takie ciało… I co? Paschalis nie wiedział. Więc zwijał nocą koc w długi wałek, kładł go na ziemi i wyobrażał sobie, że oto leży pod nim kobiece ciało wypełnione po brzegi ciepłem, miękkie i twarde zarazem, pulsujące i żywe. Kładł się na nie ostrożnie, jego oddech stawał się płytki i urywany, jakby nagle brakowało mu powietrza, leżał i nie czuł ulgi. Jedyne, co mu przychodziło do głowy, to przybić to ciało do ziemi. Potem, leżąc w łóżku i uspokajając oddech, myślał o ojcu Kummernis – że pewnie musiał czuć to samo.

„Co za bzdury”, żachnęła się następnego dnia przeorysza, a Paschalisowi zrobiło się wstyd, że odważył się jej zwierzyć. „Nie po to dałam ci tu schronienie i wikt, żebyś wymyślał takie rzeczy. Kiedy czujesz się głodny -jedz. Kiedy czujesz się samotny – módl się. Czy poznałeś już pouczenia do modlitwy?” Tak, czytał je, ale wydały mu się niezrozumiałe. Co to znaczy: nie myśleć o niczym, zastanawiał się. Jak jest możliwe nie myśleć o niczym. Stawał przy oknie w smudze światła i badał swoje myśli. Wydawały się wszechobecne, komentowały krajobraz, jaki oczy widziały za oknem; powtarzały: o, chmura, drzewa, góry: o, jak rzucają cień na trawiaste połoniny. A kiedy zamykał oczy, żeby oddzielić się od tych widoków, jego myśli zmieniały się, ale wciąż były obecne: jestem głodny czy to już pora posiłku co to za dźwięk z góry czy ktoś biegnie kim jest ta wysoka zakonnica co wieczorem doi krowy. Albo widział obrazy: uważna twarz przeoryszy, wąsik na jej górnej wardze, jej duże palce wystające z sandałów, kotara przed obrazem Kummernis, ciało na krzyżu, martwa mucha w wodzie święconej. Jak można nie myśleć? Czasem Paschalis czuł się w celi uwięziony. Jego nogi potrzebowały ruchu. Tęsknie patrzył na góry za oknem. Tęsknił do świata. Było mu żal, że nie widział ani miast, ani pałacowych malowideł, ani kościołów, które ponoć sięgały nieba. Daleko na południu był papież, który radził teraz z synodem, jak ratować świat przed lutrami. Wyobrażał sobie ten świat – był piękny, jak z obrazu, który oglądał godzinami w tamtym klasztorze. Górzysty łagodny krajobraz, w dolinach piaskowe zamki, rzeki, po których płyną małe łodzie, płachetki zaoranych pól, przy nich porządnie ubrani chłopi, młyn, żebrak, psy. A tuż przed oczyma nie siedzi Matka Boska z Dzieciątkiem, tylko papież, duży, poważny mężczyzna, trochę jak Celestyn albo biskup z Glatzu. W głowie papieża rodzą się myśli i słowa. Aniołowie napisali je na powiewających wstęgach i teraz trzymają nad jego głową.