Выбрать главу

Każda rzecz jest znakiem, a niektórych z nich nie można zignorować. Dlatego istnieją rzeczy ostre, myślał Paschalis, dlatego lasy są pełne trujących grzybów, dlatego pożary traw zamieniają w grudki sadzy miliony ciał owadów, dlatego powodzie wypłukują z dolin życie, dlatego są wojny, pioruny, katastrofy i choroby, dlatego istnieje starość, dlatego u Nożowników wiszą u pował tysiące ostrzy, a oni sami sprzyjają śmierci. Bóg tak stworzył świat, żeby ten nam podpowiadał, co mamy robić.

Koniec

Istnieją dwie wersje zakończenia historii Paschalisa. Jedna znajduje się, zapewne przypadkowo, z powodu samobójczej śmierci, w „Uber den selbstmorderischen Tod des Bruders im Kloster der regulierten Chorherren Augustiner in Rosenthal” i brzmi następująco:

„W porze porannego oficjum prepozyt zauważył nieobecność brata Paschalisa, który nie zwykł nigdy spóźniać się na modlitwę. Po pierwszych dwóch psalmach wiedziony przeczuciem udał się do celi, żeby go zbudzić, gdyż jak przypuszczał, brat zaspał. Otworzywszy drzwi, ujrzał ciało brata Paschalisa powieszone na lasce służącej do podtrzymywania ubrań. Pomimo szybkiego odcięcia i prób ratowania, brat Paschalis nie wrócił do siebie i jakiś czas potem odszedł na zawsze”.

Druga jest dość niejasna, rozmyta i nie ma w niej żadnej puenty. Podobno wędrował po Europie, może i po świecie, głosząc słowa swojej świętej, zmieszane ze smutkiem Nożowników. Pewnie poruszał się w przestrzeni tak samo, jakby poruszał się w czasie – to znaczy, że każde nowe miejsce otwierało w nim inne możliwości. Tę wersję znają ci, których dzieło i samo istnienie brata Paschalisa poruszyło, którzy słyszeli o nim z ust obcych, przypadkowych, nieuważnych, wśród plotek, cytatów, pomówień, cudzych przypomnień, właściwie to nie wiadomo skąd. Albo przeciwnie, jak profesor von Goetzen, którzy odkryli go idąc tropem Kummernis, znajdując Żywot w bibliotece uniwersyteckiej i czytali go z przerwami na papierosa, zapijając kawą z termosu, obgryzając skórki przy paznokciach. W tej wersji nic nie ma o śmierci narratora Żywotu, jakże zresztą mogłoby być? Ten, kto opowiada, zawsze jest żywy, poniekąd nieśmiertelny. Wychodzi poza czas.

Aloes

Podejrzewałam, że jest jakoś nieśmiertelny. Zawsze stał na parapetach i dawał się rozmnażać przez delikatne uszczypywanie jednej z dziesiątek swoich odnóg. W końcu zapomniałam, która roślina była matką a która dzieckiem. Rozdawałam go znajomym z miasta i Marcie, Agnieszce, pani Krysi, wręczałam im go w glinianych doniczkach, pudełkach po jogurcie i śmietanie, więc dzięki mnie poruszał się, wędrował. Nie wiedziałam, jak określić jego wiek; czy liczyć lata tym rozsadzonym odnogom, czy czas trwania zielonej, mięsistej substancji. Odnogi miały swój czas i przestrzeń, którą zarastały, drapieżnie przekłuwając ją swoimi ostrymi krawędziami; miały doniczki, gdzie od biedy dałoby się przykleić etykietkę z napisem Osobnik Y albo Osobnik 2439 i w ten sposób śledzić jego wcielenia. Ale sama zielona substancja wypełniająca po brzegi liście, substancja soczysta i pachnąca, którą przykładało się na oparzony palec, a ona wciągała w siebie wszelkie gorąco, wszelki ból, ta substancja była nieśmiertelna. Była ta sama w innych roślinach, na różnych parapetach i w wielokształtnych doniczkach. Była tą samą mięsistością która lata temu tkwiła w oknie domu moich rodziców, a przedtem podobno na witrynie sklepu z meblami, całkiem pustej w owych czasach, a jeszcze przedtem, kto to wie… Musiała podróżować, to jasne, aloesy nie rosną dziko w naszym klimacie. Zapewne istniał statek płynący przy wschodnim wybrzeżu Afryki, pchający się przez Kanał Sueski, pełen nasion kakao, egzotycznych owoców, klatek z małpami i rozwibrowanymi papugami. Donice roślin na dolnym pokładzie, śpiące aloesy, obojętne na chorobę morską niezdecydowani zdobywcy nowych ziem, mimowolni wrogowie wszelkich mirtów, pelargonii, ruty i wrzosu, mieszkańcy parapetów, łapacze północnego, histerycznego słońca.

Wiem, że rzeczy, obojętnie, żywe czy martwe, zapisują w sobie obrazy, więc i ten aloes miałby w sobie jeszcze tamte słońca i niewiarygodnie oślepiające nieba i krople ogromnego deszczu, który bezszelestnie rozmywa niskie nadbrzeżne horyzonty. I każda część rośliny szczyci się tą świetlistą obecnością w sobie i powiela obraz słonecznej kuli, boga roślin, i sławi go po cichu na parapetach mojego domu. Wieczorem, gdy niosłam Marcie taką młodą-starą roślinę, pomyślałam, że nudno jest tak trwać i trwać. Że jedynym uczuciem właściwym roślinom może być tylko nuda. Marta zgodziła się ze mną i stawiając aloes na oknie, powiedziała:

– Gdyby śmierć była tylko zła, ludzie całkiem przestaliby umierać.

Ognisko

Wieczorem przyszli chłopi z sąsiedniego Piętna ubić z nami interes. Będzie ognisko. Trzymali za pazuchami butelki wódki, jakby to były białe czarodziejskie króliki, których sam widok sprawi radość światu. Stawiali je na prowizorycznym stole z tryumfem w oczach. Kroiłyśmy z Martą chleb i wyciągałyśmy ze słojów małosolne ogórki. R. nosił szklanki. Pan Bobol, któremu włosy od zeszłego roku urosły do ramion, powiedział:

– Dla kobiet będą drynki, kobiety nie piją czystej wódki.

Nie protestowałyśmy. Martwiłam się, żeby pokrojonych w ćwiartki pomidorów nie oblazły szczypawice, pełno ich pod każdym liściem.

Gości było trzech – pan Bobol, pan Żeżula, jego sąsiad, i pan Bronek, o którym wszyscy mówią „parobek”. Usiedliśmy na kłodzie drzewa przy ogniu; wódka polała się w ciszy ze ściśniętego gardła butelki. Mężczyźni wychylili pół szklanki, a my sączyłyśmy drynka, który smakował sokiem porzeczkowym Marty. Mówili o Człowieku z Piłą że go zwinęła policja za kradzież drewna z lasu. Przypomniała mi się wczesna wiosna i śnieg, i ciemności pobłyskujące latarkami. Złowrogi zgrzyt piły, grzmot padającego świerka. Nigdy nie zaczepiaj złodziei drewna, udawaj, że ich nie słyszysz i nie widzisz. Wszystkie drzewa są przeznaczone na ścięcie. Każdy, kto o tym nie wie, może dostać siekierą w łeb. Więc ile chcemy kubików na podłogę w pokoju? To jeszcze po jednym.

Tylko ten pan Bronek nie pił. W ciszy, który zapadła na jedną chwilkę, usłyszeliśmy jego poważny głos:

A wiecie, ile ja oddałem krwi? Nikt nie wiedział.

No niech panie powiedzą.

Dziesięć litrów? – odezwałam się z nieprzewidzianą odwagą.

Wszystkie twarze zwróciły się do pana Bronka. On uśmiechnął się, poruszył wargami, jakby cmokał.

No ile, Bronek? – poganiał go Bobol.

Szesnaście wiader krwi.

Pan Żeżula powiedział coś o kaszance i zapalił papierosa. Ile mogłoby być kaszanki z takiej ilości krwi. Ale pan Bronek, o którym wszyscy mówili „parobek”, choć przecież takie słowo nic już nie znaczy, nieśmiałym chrząknięciem domagał się podziwu. Lecz tylko Marta, miłosierna Marta, rozgarnęła patykiem żar i powiedziała:

– To bardzo wiele. To morze krwi.

Bobol zrobił nam następnego drynka. Wtedy dopiero zobaczyłam, że to prawie pełna szklanka wódki, kropla wody i trochę Marcinego porzeczkowego soku. Nie mogłam wstać.

Panu Bogu – Polacy

Najbardziej zdumiało ich to, że wszystko było źle zorganizowane, ale czego można się było spodziewać: ledwie skończyła się wojna, jeszcze dymiły niektóre gruzy, gdy je mijali pociągiem, jadąc przez dwa miesiące krajem spustoszonym wojną. Pociąg stał całe tygodnie na zarośniętych trawą rampach. Między torami pasły się krowy. Rozpalali wtedy ogniska, a kobiety gotowały ziemniaczaną zupę. Nikt nie wiedział, dokąd jadą. Był wprawdzie kierownik pociągu, ale on zjawiał się rzadko i z tajemniczą miną powtarzał: jutro ruszamy. Kiedy jednak przychodziło jutro, pociąg stał dalej i nie wiedzieli, czy wyciągać spakowane pospiesznie garnki, znowu rozpalać ten ogień i obierać ziemniaki na kartoflaną zupę. Albo mówił, że czekają tam na nich całe wsie, puste murowane domy ze sprzętami, o jakich nie marzyli, że można tam mieć wszystko – wchodzisz i wszystko twoje. Więc młode kobiety, karmiąc dzieci piersią rozmarzały się o szafach pełnych jedwabnych sukienek, o skórkowych butach na obcasie, torebkach z pozłacanym zameczkiem, koronkowych serwetach i śnieżnych obrusach. I tak zasypiały z tym obrazem ludzkich dóbr pod powiekami, a kiedy się rano budziły, było zimno i mokro od rosy, bo wagony nie miały dachów, tylko deski, które ich mężowie przemyślnie zamienili w stropy.