Выбрать главу

U Kampów po raz pierwszy zobaczyłam i zapamiętałam siebie. Mogłam mieć wtedy około roku, bo już siedziałam. Musiał przyjść ten sam wędrowny fotograf, który kilka lat potem robił mi zdjęcie w pierwszej klasie. Musiał zachęcić Gertrudę, rozbawić ją przegadać, bo rozebrała mnie i posadziła na białym futerku, które skwapliwie podrzucił jej zapewne pan Kampa. Pewnie protestowałam krzykiem, bo dano mi do zabawy pokrywkę od garnka. I właśnie dotyk tej pokrywki w nagą skórę brzucha i światło jasnej lampy na stojaku, i wycelowane we mnie oko aparatu, ta cała na mnie skupiona uwaga sprawiły, że po raz pierwszy wżyciu, jeszcze nieudolnie, chwiejnie, niepewnie stanęłam na zewnątrz siebie i spojrzałam na siebie okiem tego obiektywu, wzrokiem jakimś innym, nie do końca swoim, wzrokiem chłodnym, odległym, obojętnym, który potem równie beznamiętnie będzie notował ruchy mojej ręki, drżenie powieki, duchotę w pokoju, i myśli -wszystkie, nawet te niedokończone, byle jakie. Ten wzrok, miejsce na zewnątrz mnie, z którego patrzę, będzie się pojawiało odtąd coraz częściej, aż w końcu zacznie zmieniać mnie samą bo stracę pewność, kim jestem, gdzie jest mój środek, punkt, wokół którego porządkuje się wszystko inne. Te same rzeczy będę widziała za każdym razem inaczej. Najpierw pogubię się w tym, przerażę się. Będę rozpaczliwie szukać stałości. W końcu uznam, że stałość wprawdzie istnieje, ale jest daleko poza mną a ja jestem strumieniem, tą rzeczką w Nowej Rudzie, która raz po raz zmienia kolory, i jedyne, co mogę o sobie powiedzieć, to że przydarzam się sobie, przepływam przez miejsce w przestrzeni i czasie i jestem sumą właściwości tego miejsca i czasu, niczym więcej.

Jedyna korzyść, jaka z tego wynika, jest taka, że światy widziane z różnych punktów są różnymi światami. Więc mogę żyć w tylu światach, ile z nich jestem w stanie zobaczyć.

Psalm Nożowników

Daremność na całej ziemi

błogosławione puste łona

uświęcona wszelka jałowość

święty rozkład upragniony upadek

cudowna bezowocność zimy

puste łupiny orzechów

spopielone polana, które zachowują kształt drzewa

nasiona, które spadły na kamień

potępione noże

wyschnięte strumienie

zwierzę, które zjada potomstwo innego

ptak, który żywi się jajami innego ptaka

wojna, od której zawsze zaczyna się pokój

głód, który jest początkiem nasycenia

Święta starości, brzasku śmierci,

czasie uchwycony w ciele,

śmierci nagła, niespodziana,

śmierci wydeptana jak ścieżka wśród trawy

Czynić, a nie mieć rezultatów

działać, a nic nie poruszać

starać się, a nic nie zmieniać

wyruszać, a nigdzie nie dochodzić

mówić, a nie wydawać głosu

Skarby

Z czasem domy chętniej oddawały to, co miały w sobie. Garnki, talerze, kubki z uchem, pościel, nawet ubrania, prawie nowe, niektóre całkiem eleganckie. Czasem znajdowali proste drewniane zabawki, które zaraz dawali swoim dzieciom – po latach wojny był to skarb. Piwnice pełne były słoików z dżemami, z przecierami, z jabłkowym winem. Albo: jagody zasypane cukrem w soku gęstym jak atrament, plamiącym nieostrożne palce; żółte kawałki dyni w occie, to im nie smakowało; marynowane grzyby z kulkami ziela angielskiego. Stary Bobol, coraz bardziej ponury, znalazł w piwnicy nową, ledwie skończoną trumnę.

Niemcy zostawili w kredensach przyprawy, solniczki, resztki oleju na dnie butelek, porcelitowe pojemniki z kaszą cukrem i zbożową kawą. Zostawili firanki w oknach, żelazka na blasze kuchni, obrazki na ścianach.

W szufladach poniewierały się stare rachunki, umowy najmu i kupna, zdjęcia z chrzcin i listy. W niektórych domach zostały książki, ale straciły dar przekonywania – świat przeszedł na inny język.

Na strychu stały dziecinne wózki, leżały sterty pożółkłych gazet, spękane walizki z bombkami na choinkę.

W kuchniach, sypialniach wciąż tkwił obcy zapach. Dobywał się zwłaszcza z szaf i szuflad bieliźniarek.

Kobiety otwierały je nieśmiało i wyciągały sztuki bielizny, jedna po drugiej, dziwiąc się, bo była to bielizna obca, śmieszna, dziwaczna. W końcu odważały się przymierzyć sukienki i żakiety. Często nie znały nawet nazw materiałów, z których były uszyte. Stojąc w nich przed lustrem, odruchowo wsadzały dłonie w kieszenie i zaskoczone znajdowały tam zgniecione chustki do nosa, papierki od cukierków, unieważnione już monety. Kobiety mają szczególny talent odkrywania nie zauważonych schowków, przeoczonych szuflad, zakamuflowanych pudełek po butach, z których wysypywały się nagle mleczne zęby dzieci albo obcięte kosmyki włosów. Wodziły potem palcem po wzorach na talerzach i dziwiły się ich odmiennemu, niebieskiemu porządkowi. Nie wiedziały, do czego służy wiszące na ścianie urządzenie z korbką ani co znaczą napisy na fajansowych szufladkach w kredensie.

Czasami zdarzało się, że ktoś, porządkując piwnice czy kopiąc ogródek, znajdował coś szczególnego.

Drewnianą skrzynię pełną porcelany albo słój jakichś monet, albo zawinięty w ceratę komplet posrebrzanych sztućców. Wiadomość migiem rozchodziła się po wsi, a nawet całej okolicy i wkrótce każdy już marzył, że znajdzie skarb zostawiony przez Niemców. I było w tym szukaniu skarbów coś sennego, jakby tropienie w ziemi zawiązków obcej, niebezpiecznej rośliny, która mogłaby jeszcze kiedyś wyrosnąć i zabrać im to, co mają i znów wygnać ich na poniewierkę.

Jedni byli obdarowywani znienacka, choć pewnie nie przez przypadek. Zawsze można było wierzyć, że kiedyś przy obkopywaniu domu ostrze łopaty zadźwięczy nagle na metalowej skrzyni. Ale można też było wziąć łopatę, kilof i ruszyć w pole, kopać pod wielkimi drzewami, w pobliżu samotnych kapliczek, przekładać kamienie w ruinach, penetrować stare studnie.

Dlatego pierwszego roku żaden mężczyzna w Piętnie nie zasiał swojego pola – wszyscy ruszyli na poszukiwanie skarbów. Tylko kobiety uprawiały ogródki z kapustą i rzodkwią.

Więc było tak, że rano, gdy ledwie szarzało, mężczyźni wyruszali na wyprawę. Wyglądało, jakby szli do pracy – mieli łopaty, kilofy i zwoje liny przewieszone przez ramię. Czasem łączyli się w pary albo w małe zespoły i spuszczali do studni. Mogły być tam różne rzeczy. Po tym, jak któryś z nich znalazł w ścianie studni metalową skrzynię z setką noży, właściwie ostrzy samych, bo drewniane trzonki rozsypały się w szary pył, spenetrowali wszystkie możliwe dziury w ziemi. Już wtedy najbardziej przewidujący zaczynali uczyć swoich synów szukać skarbów, bo był to dobry, najlepszy fach.

Lata potem ich wnukowie też szukali skarbów; kupowali na targu wykrywacze metali od ruskich i sunęli przez trawy po pas, jakby badali ziemię przez wielkie lupy. Popołudniami kucali przed sklepem z butelką ciepłego piwa w ręku i opowiadali, że znowu niemiecki autokar zatrzymał się na drodze i jacyś Niemcy łazili po krzakach za kościołem. Widział ich ktoś – świecili latarkami i nawoływali się cicho, tajemniczym, podnieconym szeptem. Rano została w tym miejscu świeżo wykopana dziura.

Największym poszukiwaczem skarbów był stary Popłoch. Szukał skarbów jak inni grzybów, a do tych obu spraw trzeba mieć nosa.

W domu Popłochów wszystko było ze skarbów – mosiężne garnki, talerze, porcelana, w tym serwis z maleńkimi filiżankami, z których nie wiadomo było, co pić, takie były filigranowe. Wszystkie twarde rzeczy były ze skarbów; te podlegające gniciu i psuciu trzeba było niestety dokupić.

Popłoch przechadzał się niby nieuważnie po polach i zagajnikach, wydawało się: patrzy w niebo i wietrzy pogodę na jutro. A on nagle podchodził do kamieni, które leżały na miedzy, obchodził je wkoło, macał jak ciężarne owce i szybko wracał po kilof i łopatę. Potem pod takimi kamieniem znajdował walizkę ze sztućcami albo garnek pełen hitlerowskich odznak wojskowych. Dwa lub trzy razy w swoim życiu Popłoch znalazł broń. Przywiózł ją do domu, wyczyścił, przykazał żonie i córce zamknąć mordy na kłódkę i schował ją na strychu. Z bronią nad głową czuł się bezpieczniejszy. Miał skrzynię z filatelistycznymi klaserami i czasem jeździł do Wałbrzycha sprzedać trochę niemieckich znaczków. W jednym antykwariacie sprzedawał starocie, wydawałoby się, nikomu niepotrzebne – na przykład druciane okulary.