Выбрать главу

Tort z muchomora

3 duże świeże kapelusze muchomora

5 dkg suszonego muchomora

2 bułki szklanka mleka garść rodzynek

1 cebula nać pietruszki całe jajko żółtko jajka bułka tarta sól, pieprz do smaku

Namoczyć bułki w mleku. Cebulę podsmażyć na tłuszczu, dodać namoczone i drobno pokrojone suszone grzyby, wbić żółtko, dodać posiekaną natkę, przyprawić nadzienie do smaku. Panierowane w jajku i bułce tartej kapelusze usmażyć na złoty kolor. Przekładać nadzieniem i zapiec w piekarniku.

On i Ona

Zjawili się tam zaraz po wojnie. Zakochali się w sobie – puste domy, puste ulice, puste serca sprzyjały wszelkiej miłości. Nic jeszcze nie istniało, dopiero zaczynało zbierać się do istnienia, pociągi chodziły, jak chciały, czasem ktoś jeszcze w nocy strzelał i trudno było pojąć, co znaczą szyldy nad powybijanymi wystawami.

Jej smukłe wypielęgnowane ręce, których nie zniszczyła nawet wojna, znalazły zajęcie wśród buteleczek lekarstw w aptece ozdobionej wężem Eskulapa. W ciągu kilku pierwszych miesięcy zaklejała niemieckie etykiety i wypisywała polskie nazwy. Ludzie mówili do niej „pani magister”. On, w lśniących oficerkach, przywracał życie kopalni. Wzięli ślub po dwóch miesiącach znajomości, dostali przydział na dom i teraz znosili do niego meble z opuszczonych mieszkań przy rynku – mahoniowy kredens z wieżyczkami, wielkie martwe natury w ciężkich ramach, biurko pełne papierów i fotografii, którymi ona rozpalała w piecu, skórzane fotele o wyślizganych poręczach. Byli dumni z tego domu, oboje zawsze o takim marzyli; ta wąska klatka schodowa oświetlona barwnym witrażem w wejściowych drzwiach, solidne schody z poręczą przedpokój pełen luster zbyt potężnych, żeby się je dało wyszabrować, pokój z werandą i rozsuwanymi drzwiami, duża chłodna kuchnia ze ścianami wyłożonymi kaflami. Kafle przedstawiały wiejskie widoki -wiatrak w kreskowym kobaltowym pejzażu, wieś rozłożona nad stawem, góry posiekane dróżkami. Motyw powtarza się co kilka kafli, wraca w inne miejsce, porządkuje przestrzeń. Każda rzecz musiała mieć swoje specjalne miejsce, nawet marmurowy przycisk do papieru w kształcie skorpiona. Inaczej ludzie by odeszli. W inny sposób nie można było tu żyć.

I odtąd zawsze już pociągały ich rzeczy miłe dla oka: piękne mieszkania, nowe modne stroje, które zwracały uwagę – takie były eleganckie, takie ciche i grzeczne w swoim pięknie, przeciwieństwo mundurów, wojennych szmat, parcianych plecaków przewieszonych przez ramię. I jeszcze coś – popołudniami chodzili do zarośniętych ogrodów i wykopywali kwiaty, dla których nie mieli nazw. Obsadzili nimi swój dom jak twierdzę. Teraz pachniało, gdy wieczorami grali w garibaldkę, a potem, w połowie rozdania, szli do łóżka, w miłość.

On szybko awansował, z kopalni przeszedł do Blachobytu, największego przedsiębiorstwa w mieście. Ona została kierowniczką apteki. Jeździli na zakupy do Świdnicy i Wrocławia. Często wychodzili na spacery, żeby pokazać się miastu i żeby miasto pokazało się im.

Sunęli w tych swoich jasnych, modnych, czystych ubraniach, które rozjaśniały im jakoś niebiańsko twarze, chciało się aż przeżegnać na ich widok i uklęknąć na chodniku przed tą zamkniętą w sobie parą ludzką doskonale wklejoną w fotografię, jaką jest świat.

Najpierw nie chcieli mieć dzieci. Uważali, zabezpieczali się i czuli się nawet jacyś lepsi od tych wszystkich małżeństw, które zapomniały się w miłości i zaraz wpadały. To wydawało im się banalne – tak żyć, potem wydać na świat dziecko i patrzeć, jak wszystko się zmienia i powszednieje. Kuchnia cuchnie mlekiem i sikami, w łazience suszą się pieluchy, a w pokoju pojawia się na stałe nowy mebel – deska do prasowania z jej nieznośną drucianą architekturą. Trzeba stać w kolejkach po cielęcinę, chodzić do lekarza, martwić się ząbkami, czy się już wyrżnęły. „Jest nam tak dobrze” – szeptał jej do ucha, a ona dodawała, tuląc się do jego mocnej piersi z bliznami, o które nigdy nie pytała: „Jak mogłabym się dzielić miłością do ciebie?” „Bylibyśmy rozdarci, musielibyśmy kochać jeszcze kogoś innego poza sobą taka miłość zabierałaby nam czas, uwagę i serce”. Więc koło ich łóżka poniewierały się złotka od prezerwatyw, a w łazience na półeczce stał irygator – trywialne dowody tego, że mają kontrolę nad życiem. Byli za to wolni, naprawdę wolni. Mieli samochód, chyba jedni z pierwszych w mieście. Jeździli nim do Kłodzka i nawet do Wrocławia; do teatru, na przymiarki do krawca, gdy trzeba było sobie uszyć nowy garnitur albo garsonkę, a potem piękną kobiecą sukienkę na pianie z halek. A gdy inne, boleśnie starzejące się pary, pytały ich o dzieci, odpowiadali zgodnie: „Po co rodzić dzieci w czasach tak niepewnych, na ziemiach wciąż jeszcze niczyich, po tym wszystkim, co stało się w czasie wojny, po tym, co nam pokazali w kinie na temat obozów. Po co rodzić dzieci?”

Ale tak to już jest. Zawiązki dzieci powstawały w nich i tak, bo ich ciała miały gdzieś takie pytania i wojnę. Co miesiąc rodziły się w jej jajnikach, niepełne, połowiczne istoty; i w jego podbrzuszu produkowały się miliony istnień. I czasem zdarzało się, że te zawiązki łączyły się w jej macicy, ale ona nie chciała ich nosić ani karmić, ani pielęgnować, więc tajemniczo obumierały i zmywały je wodospady krwi. A ona święcie wierzyła, że świat jest poddany jej woli, że gdy się czegoś nie chce, to to się nie stanie, a gdy się zechce – to to będzie.

Więc choć sami o tym nie wiedzieli, tworzyli istoty bezcielesne, niepełne, niedokończone, bez korzeni w ziemi, jak nasiona dmuchawca. A przez to, że owe byty nie mogły zapuścić korzeni w ciele, nie zamieszkał w nich żaden Bóg. Były puste. Krążyły wokół ich domu, pałętały się po powietrznych przestrzeniach bajecznego ogrodu, zaglądały przez szyby, mościły się w szklankach, które oni podnosili do ust, i spływały do wnętrza ich ciał, uporczywie poszukując miejsca, by zasiać się samemu i wzrosnąć. Było ich mnóstwo i towarzyszyły im wszędzie, gdziekolwiek szli, jak rozedrgane, niespokojne aureole. Czas wtedy miał ruchliwą naturę rtęci. Codziennie przyjeżdżali do miasta obcy i zaraz kierowano ich do opuszczonych mieszkań. Miasto nie mogło istnieć niezamieszkane. Praca czekała na każdego, kto tylko chciał pracować. Szkoły potrzebowały nauczycieli, sklepy – ekspedientów, kopalnie błagały o górników, ratusz o urzędników. Powstał Blachobyt, przedsiębiorstwo pełne hal magazynowych, bocznic kolejowych, budynków, domów przy rynku, fabryk części do maszyn i tkalni lnu. Więc codziennie pociąg wypuszczał z siebie wymiętych podróżą osadników, którzy zapełniali poczekalnie w urzędzie, potem z papierami w ręku szli na kwatery. Trudno się było w nich rozeznać, zwłaszcza że mówili różnymi odmianami polskiego – albo z poznańskim pochyłym zaśpiewem, albo z góralskim przydechem, który jej wydawał się taki wulgarny, albo z zabuską melodią która jemu na zawsze już kojarzyła się z dzieciństwem.

Kiedyś, na samym początku, dokwaterowano im („na razie”, powiedzieli w urzędzie, gdy oburzony zadzwonił z pretensjami) dwie kobiety. Przyjechały z Zachodu, prosto z obozu, gdzieś pogubiły rodzinę. Wiedzieli, że były w obozie i że wróciły do Polski, żeby żyć normalnie, więc podjęli je kolacją z winem i z twarzami poważnymi. Ona włożyła ciemną sukienkę, żeby niczym zdecydowanym lub nie daj Boże krzykliwym nie urazić ich uczuć.