Выбрать главу

Ale one, te siostry, bliźniaczki, jak się okazało, wyglądały całkiem dobrze. Może te włosy obcięte krótko mogły się kojarzyć niedobrze i zęby byle jakie, jak u starych ludzi, i jeszcze szczupłość ich ciał. Obie miały garsonki przerobione z pasiaków – obcisłe spódniczki tuż za kolano i do tego żakiet z baskinką przewiązany skórzanym paskiem. Oficerki były wyglansowane tak, że odbijały słońce. I te krótkie, odrastające włosy, zaczesane z brylantyną na przedziałek, jakby były cyrkówkami, które chodzą po linie w obcisłych trykotach. Były identyczne.

Patrzyła na nie z góry, gdy z tekturową walizką wchodziły do domu, i podziwiała ich szyk. Jedna miała na imię Liii, a druga jakoś podobnie. Wieczorem siedzieli i myśleli, że będą musieli słuchać tych wszystkich okropieństw, ale one wcale nie wyglądały na przerażone czy chociażby przybite. Żartowały cały czas, a na ich pociemniałych twarzach czerwono błyskała szminka. Ona z niesmakiem skonstatowała, że zachowują się kokieteryjnie, jakby wróciły z wycieczki. Z bliska zobaczyła, że na pasiakach zrobiły ręcznie francuskie zaszewki, które z chudości ich ciał czyniły elegancję.

Kiedyś potem, gdy pozwoliła im skorzystać ze swojego Singera, w przypływie wdzięczności czy chęci zbliżenia, rozpięły guziki bluzek i pokazały jej skórę – ich ciało było całe w bliznach. „Eksperymenty”, powiedziała jedna z nich. „Robili na nas eksperymenty”. „Myśleli, że mamy jedną wspólną duszę”, dodała druga i obie się roześmiały. Poczuła się zażenowana i nie wiedziała, co odpowiedzieć.

Mieszkały u nich miesiąc, zaokrągliły się, niemal rozkwitły. Chodziły do urzędu i załatwiały sobie pracę. Słyszeli wieczorami strzępki ich pospiesznych, telegraficznych, jak to u bliźniaczek bywa, rozmów. Któraś z nich krzyczała przez sen, a może obie, bo głosy miały nierozróżnialne. W końcu jednak ruszyły do Warszawy szukać tej swojej rodziny przez ogłoszenia na murach i Czerwony Krzyż. Znowu więc mieli swój dom dla siebie. Dokupili poniemieckie pianino dobrej marki, którego nie trzeba było nawet stroić. Jeden klawisz, jedno d, był głuchy, dlatego każda melodia musiała być ułomna, łamała się na tym pustym dźwięku, co jego denerwowało. Ona jednak grała i tak, żeby pozwolić na odpoczynek wymęczonym od naklejania etykiet palcom.

Było pięknie. Trzeba było tylko uważać, żeby nie powiedzieć czegoś za głośno, za wiele. Nie komentować, nie oceniać, nie słyszeć zbyt wiele, nie patrzeć. To nie było trudne, kiedy się miało siebie nawzajem i ten dom, i pianino, i kwiaty w ogrodzie.

Potem, któregoś dnia, zrobiło się jakoś dziwnie. Bez ostrzeżenia. Pewnego dnia rano wszystko odrealniło się, pociemniało. Trwało to w sumie kilkanaście godzin -jeden cały dzień i dwie noce płytkich snów. Może spadło ciśnienie, może był jakiś wybuch na słońcu, o którym wiedzieli tylko astronomowie i ludzie u władzy. Od tego czasu oboje zaczęli zapominać, co robili cały dzień. Dni wydawały się im podobne jeden do drugiego, bliźniacze, jak Liii i jej identyczna siostra. Przepływ czasu widać było tylko po rosnących kupkach brudnej bielizny w łazience. Praca wymagała poświęcenia, trzeba było zapomnieć o wszystkim innym. On musiał teraz jeździć na delegacje do ministerstwa albo na Górny Śląsk załatwiać jakieś maszyny, technologie przerobu antracytu, na jakieś nie kończące się konferencje, szkolenia polityczne. Ona zaczęła studia farmaceutyczne, żeby już do końca naprawić to, co popsuła wojna, i umieć nadać każdemu lekarstwu nowe, polskie imię.

A potem wykryto jej na jajniku guz wielkości śliwki. Powiedzieli jej: „Musi się pani naświetlać kobaltem, a potem może i iść na operację. Zobaczymy”. Taka się poczuła marna z tym guzem, taka upośledzona, że pomyślała o dziecku. Że jednak chciałaby mieć dziecko. Pakowała mężowi garnitur, gdy miał wyjeżdżać, prasowała koszule i przygryzała wargi. Nic nie zauważał. Sama tłukła się do Wrocławia, potem zmęczona wracała. W domu było wiecznie zimno, jakby w pokojach wciąż padał śnieg, choć mówiło się, że po śmierci Stalina nastała odwilż.

Siedziała kiedyś na odkrytej werandzie i paląc papierosa grzała się w słońcu. Wtedy zobaczyła tego chłopca idącego ulicą. Wyglądał jak nie z tego świata – miał włosy długie do ramion, skórzaną kurtkę przed kolana i wojskowy plecak. Musiał poczuć na sobie jej wzrok, bo przystanął przy murku. Patrzyli tak na siebie przez chwilę i on ruszył dalej. Zaciągnęła się papierosem. Za kilka minut chłopiec znów był przy murku i poszedł do furtki.

„Mógłbym pani skopać ogródek”, powiedział. Podniosła się niespokojnie.

„Słucham?”

„Mógłbym pani skopać ogródek”, powtórzył i uśmiechnął się. Wyglądał jak dziewczyna. Mógł mieć z osiemnaście lat.

Zgodziła się. Pokazała mu, gdzie jest rydel, i patrzyła, jak zdejmuje kurtkę i podwija rękawy swetra. Kopał systematycznie; odwracał skiby i czerwona ziemia tłusto błyszczała w słońcu.

Wróciła do kuchni i zrobiła sobie herbatę. Przerzuciła kilka kartek w kalendarzu. Podeszła do okna – chłopiec siedział na murku i palił. Zobaczył ją w oknie i pomachał ręką. Cofnęła się w mrok kuchni.

Gdy skończył, zaprosiła go na zupę. Oparła się o kredens i patrzyła, jak je. Jego twarz była gładka, jakby nie musiał się jeszcze golić.

„Podobno otworzyli granicę do Czechosłowacji”, powiedział. „Idę do Austrii, potem do Rzymu”.

Zamrugała powiekami zaskoczona.

„Skąd jesteś?”

Roześmiał się i pchnął palcem talerz.

„Czy mógłbym jeszcze dostać dokładkę? Nigdy mi jeszcze tak nie smakowała żadna zupa”.

Zdała sobie sprawę, że się zaczerwieniła. Dolała mu zupy i usiadła przy stole.

„No więc?”

„Wojna pomieszała mi biografię”, powiedział. „Nie mam rodziców. Uciekłem z domu dziecka i chcę się dostać do wolnego świata. Słyszałem, że otworzyli granicę. To wszystko”.

„Jak masz na imię?”

Miała wrażenie, że chwilę się zastanawiał, więc była pewna, że skłamie.

„Agni”.

„Dziwne imię”.

„Ja też jestem dziwny”.

„Ile ci jestem winna?”

„Może mnie pani przenocować”.

Popatrzyła na swoje pomalowane paznokcie i zgodziła się. Otworzyła mu pokój na dole, ten sam, w którym przez miesiąc mieszkały bliźniaczki.

„Dobranoc”, powiedziała.

Musiała się zawsze ciepło ubierać, gdy spała sama. Na flanelową koszulę wkładała cienki sweterek, a na nogi wełniane skarpety, ale i tak musiała leżeć w zimnym łóżku z godzinę, żeby się rozgrzać. Do brzucha, w którym zamieszkał guz, tuliła gorący termofor. Zastanawiała się, czy chłopiec już usnął. Miała ochotę zejść tam po cichu i wsadzić rękę do kieszeni tej jego kurtki. Co znalazłaby? Może pistolet, może zwitek dolarów, może pluszowego misia, może nasiona kwiatów, może modlitewnik, może nagą gładką skórę… Myśli zaczęły się rozchodzić w różne strony, mętniały, zanikały. Wtedy usłyszała jakiś szelest i usiadła na łóżku.

W rozmytej plamie otwartych drzwi zobaczyła postać.

„To ja, Agni”, usłyszała.

„Czego chcesz? Wyjdź stąd”.

Postać wypłynęła z plamy drzwi i stanęła przy łóżku. Kobieta w panice zapaliła nocną lampkę. Chłopiec miał na sobie skórzaną kurtkę i plecak na ramieniu.

„Przyszedłem się pożegnać. Najlepiej przejść granicę w nocy”.

„Zastrzelą cię”.

Usiadł przy niej i grzbietem ręki przesunął po jej szyi.

„Gdzie jest twój mąż?”

„W Warszawie”.

„Kiedy wróci?”

„W poniedziałek”.