Выбрать главу

„Ja nie chcę pana nigdzie wypędzać”, odezwał się emfatyczny kobiecy głos i wydawało mu się, że to musi być Nina Andrycz.

„Niech pani tylko nic nie zmienia. Niech wszystko zostanie tak, jak było dotychczas. A oto i mąż pani…”

Wyłączył radio i poszedł spać. Pierwszy raz od lat miał erotyczny sen. Śniła mu się ta dziewczyna. Znów była wojna. Chowali się przed Niemcami w jakichś fabrykach. Woda leciała na nich z popsutych pryszniców.

Byli nadzy. Tuliła się do niego, jej włosy pachniały wodą. Chyba się kochali, ale to było jakieś dziwne, nie czuł tego w ciele, tylko wiedział, że to jest miłość.

Rano zadzwonił do szpitala. Rozmawiał z żoną ale jej głos brzmiał bezbarwnie i metalicznie. Powiedziała, żeby przyjechał po nią w piątek. Szybko policzył, że to za trzy dni. Powiedziała mu też coś o operacji, ale nie zrozumiał dokładnie, nie chciał o tym myśleć. Wrócił do domu wcześniej i wykąpał się, potem w czystej koszuli czekał nie wiadomo na co.

Wszystko działo się tak, jakby było zaplanowane. Ona weszła, miała te same spodnie co wczoraj i trzymała w ręku wielką głowę kapusty. Chodził za nią niezręcznie, gdy paliła w piecach. Czuł się śmieszny. Coś tam mówił, ale bardziej przyglądał się jej włosom i nagim stopom w tenisówkach. Nie mógł od niej odejść. Było jak w tym śnie – ukrywali się przed wrogim światem. Kto był tym światem, nie wiedział. Powiedziała, żeby podał jej nóż, i on z tym nożem w ręku podszedł do niej i po prostu przywarł nagle do jej chudego ciała, a ona się wcale nie broniła. Była miękka, delikatna, powolna jak szmaciana lalka. Położył sobie jej ręce na ramionach i całował ją po twarzy. Spodziewał się oporu, jakiegoś „nie”, ale tylko słyszał jej oddech, który pachniał świeżymi ogórkami, czymś zielonym, świeżym, czymś, do czego zawsze tęsknił. Położył ją po prostu na kanapie, ściągnął jej te śmieszne spodnie i tak zupełnie zwyczajnie kochał się z nią i nawet pamiętał, żeby nie zrobić jej dziecka.

Takie rzeczy zdarzają się ludziom, powtarzała sobie, gdy wysadzała na rabaty flance aksamitek. Człowiek się zmienia, wyrasta ze starych sytuacji jak dziecko z ubrań. Czas płynie i zmienia wszystko. Są duże i małe wojny. Te duże zmieniają świat, te małe człowieka. Tak to już jest. Nie robię nic złego. Nie krzywdzę nikogo, najwyżej siebie, gdy tak czekam i czekam.

Nikt nie jest nic nikomu winien. Czyny zmazują się wzajemnie i przestają być groźne dla wszelkiej przyszłości. Nic się nie dzieje.

Ale świat wyglądał tak, jakby się przebudził. Przynajmniej dla niej. Jego centrum przeniosło się teraz z domu i nawet ogrodu gdzieś na zewnątrz, nie w konkretne miejsce w mieście, ale po prostu gdzieś poza. Dlatego sadząc aksamitki, poczuła się nagle uwięziona. Podniosła się i otrzepała pobrudzone ziemią ręce. Nie chciało jej się już czekać na to powolne wzrastanie. Kwiaty stały się dla niej nagle za powolne, tępe jak przedmioty. Poszła więc do domu, usiadła przy okrągłym stole w pokoju i zaczęła przeglądać „Przekroje” w poszukiwaniu swojej ulubionej strony z modą. I znajdowała, ale nie robiło to już na niej żadnego wrażenia, nie wywoływało tego dreszczu przyjemności, że widzi się coś pięknego i ulotnego, co przeminie z następnym sezonem. Oglądanie mody zawsze wiązało się z jakimś niepokojem i nagłym pośpiechem -bywało, że natychmiast wychodziła na rynek do sklepu z materiałami i kupowała najbardziej podobny do tego, jaki widziała w gazecie. Potem szła od razu do krawcowej, zamawiała i nawet płaciła z góry, żeby mieć pewność, że tę rzecz będzie miała, bo inaczej wypadnie z nurtu czasu, obsunie się z „teraz” i spadnie we „wtedy”, a tam zawsze panuje mrok i przemijanie.

Zobaczyła tylko rysunki i biało-czarne zdjęcia nowych sukienek dopasowanych w talii i szerokich dołem. Były jej obojętne. Odsunęła magazyny i poszła się wykąpać. Patrzyła na swoje ciało i zrobiło jej się go żal. Kruchy, miękki przedmiot wydany na żer jakimś wewnętrznym i zewnętrznym potęgom, które przewalają się po nim jak nawałnice, jak ciężkie deszczowe chmury. Jedyne, co można zrobić, to czekać.

Czekała niespokojnie od rana, z filiżanką kawy ręku, w szlafroku, chodząc od okna do okna, przeglądając puste przestrzenie między tralkami ogrodzenia. Raz Agni zjawiał się, innym razem nie. Nie było reguły. Próbowała go wypytywać, co robi, gdzie śpi, ale on tylko uśmiechał się jakoś tak drapieżnie, że jej robiło się naprawdę słabo. Opierała się o drzwi i przymykała oczy. Wcale nie chodziło o fizyczną miłość, o pospieszne stosunki i tysiąc wyobrażeń, że właśnie w tym momencie, jak w komedii, zjawia się mąż z teczką i stoi w drzwiach. Czuła, że Agni ją leczy, jego miękkie dotknięcia są chłodne jak okład z mięty, jego pocałunki gorące jak grog; dzięki nim jej ciało zbiera się w sobie, tężeje, bierze się w kupę i nie pozwala na rozpad. To było widać. Agni śmiał się, że się zaokrągliła i zaraz szedł do kuchni i wyjadał jej coś z garnków, a potem znikał, znikał. Nie wiedziała nawet, gdzie mieszka; może to dobrze, bo prędzej czy później poszłaby tam. I miał takie wyczucie, że zawsze wiedział, kiedy wrócić, jakby znał rozkład jej życia, rozkład pracy jej męża i jej własne myśli, bo gdy o nim pomyślała, a była w domu sama, on pojawiał się i migał najpierw przez ogrodzenie, potem szybko wbiegał po schodach, a ona już na niego czekała. „Czy ty czytasz w moich myślach?” – pytała go. „Tak”, odpowiadał. „I mogę cię tego nauczyć”. Nie wierzyła mu oczywiście. „Musisz wyobrazić sobie twarz ukochanej osoby tak mocno, tak potężnie, żeby aż mieć wrażenie, że to ty nosisz tę twarz, że to twoja twarz. Wtedy wszystkie jej myśli staną się twoje”. „I ty tak robisz?” Przytaknął i popatrzył jej w oczy. Poczuła jego wzrok wewnątrz całego ciała. „Ty nie jesteś tym, kim jesteś”, mówiła. Jakie to dziwne – tak żyć w dwóch światach, w dwóch częściach czasu, ze zbuntowaną częścią siebie we własnym jajniku, w oczekiwaniu na operację, która okaleczy na zawsze, w nie swoim domu, w mieście, którego się nigdy do końca nie pozna, w świecie, który zmiecie z powierzchni ziemi trzecia wojna światowa. Z dwoma mężczyznami na przemian. Kwitną piwonie, ich płatki obsypują się miękko na ziemię. Jaśmin pachnie jeszcze rozpaczliwie, ale wiadomo już, że to koniec. Na kilka dni przed wyjazdem do szpitala ona idzie do kościoła, ale nie śmie wejść w tę ciemną chłodną, gotycką przestrzeń, bo jej nie wypada, więc idzie na cmentarz, upewnia się, że nikt jej nie widzi, klęka przed krzyżem i modli się niepewnie, bez przekonania. Wieczorem tuli się do męża i jego ciało wydaje jej się skórzaste, zbyt miękkie, przesiąknięte zapachem dymu z papierosów i smaru do maszyn. On się chce kochać, ale ona mówi „nie”, bo czuje, że już zaczęła umierać.

Agni jest dla niej stały i twardy. Zaskakuje ją zdecydowanie jego ciała. To ciało wie, czego chce, idzie prosto do celu, jakby przez nią ale nie czyni jej krzywdy. To jest przyjemne i dobre. Jego ciało ją poznaje i teraz ona zdaje sobie sprawę, że zawsze chciała być tak poznawana, że urodziła się po to, żeby dać się poznać komuś takiemu jak Agni. Jego dotyk ją zniewala; nie znajduje słów, żeby to nazwać; nie istnieje żadne nie. Jej mąż potrafi być bardziej czuły, potrafi na nią czekać, zagląda jej w oczy, spija z twarzy przyjemność. Agni jest zajęty sobą, a przez to najprawdziwszy. Ona staje się dla niego okrętem, który niesie go przez gwałtowne morza. Ona mu daje siebie, a on bierze. Jest szczupły, żylasty, szorstki. Jego opalona skóra skwierczy pod jej palcami. Kiedy potem dotyka ciała swojego męża (które tak kiedyś kochała), nie może nadziwić się jego miękkości i delikatności. Puchowy Jasiek, miękka juchtowa torebka, przejrzałość brzoskwini, jej własny wiotczejący brzuch. Jej mąż jest nią samą z ich dotknięcia nie rodzi się żadna iskra, nie można ani rozgrzać się, ani zmarznąć. Jedyne słowo, jakie może narodzić się z tego podobieństwa, to „nie”.