Выбрать главу

Jej ciało było nieprawdopodobnie giętkie, przypominało mu jedwabny szal, którym można się owinąć. Mógłby się owinąć w cudną Agnieszkę, w morelowe ciało Agni. Była jak woda, zawsze umiałaby mu się wymknąć, gdyby tylko chciała. Nie potrafiłby jej dogonić, złapać, przytrzymać. Więc to był cud, gdy zatrzymywała się i spływała na niego. Pił ją aż się zachłystywał.

Nie porównywał jej z nikim, nie dałoby się z niczym jej porównać, ale czasem, gdy głęboko usnął, a potem budził się nagle – zdawało mu się, że leży przy swojej żonie. W panice szukał jej imienia, które zapomniał na śmierć. I z ulgą odkrywał, że jest z Agni, i znowu nie mógł się nadziwić jej ulotności. Jego żona była twardym naczyniem, glinianą amforą. W miłości musiał ją przekręcać i ustawiać, musiał nią dysponować. Była chuda jak gałąź, miała drzazgi. Jej ciało dawało mu ten rodzaj przyjemności, która zawsze gdzieś na samym dnie była bolesna i mechaniczna. Wtedy nie wiedział o tym; myślał, że tak musi być, bo nie znał Agni. Agni była cudem.

Chciał ją zatrzymać, gdyby tylko mógł. Wciąż jej dotykał, kiedy spali. Kiedy siedzieli przy stole, raz po raz muskał wskazującym palcem jej rękę, jakby jej pokazywał: tu bądź, nie ruszaj się, tu zostań. Lubił słuchać, gdy robiła coś w mizernej kuchence garsoniery – brzęk szkła, szuranie czajnika po kuchennym blacie, jej kroki. Lubił mieć te dźwięki gdzieś za sobą bo one były jak wsparcie, jak mur, który go podpiera, jak bezpieczna granica świata. Ale ona robiła wokół siebie zbyt mało takiego bezpiecznego, zwyczajnego hałasu. Była lekka i drobna, jej bose stopy poruszały się po drewnianej podłodze zawsze bezszelestnie. Krzycz, mówił do niej, gdy się kochali. Krzycz. Ale nawet jego nasienie nie napełniało jej tak, jak powinno napełniać. Wydawało mu się, że przepływa tylko przez jej ciało i wsiąka w pościel.

Gdy jego żona wróciła z tego szpitala, Agni nie pojawiła się więcej. On szalał. Wymykał się z domu i błądził po miasteczku, ale nie śmiał wypytywać ludzi. Przychodziło mu do głowy, że coś jej się stało, że ma kłopoty, może miała wypadek. Czytał codziennie lokalną gazetę, ale nic w niej było o Agni. Przesiadywał w „Basztowej” tuż przy wystawowej szybie i pijąc wódkę za wódką, przyglądał się wszystkim młodym dziewczynom. Raz nawet zdawało mu się, że ją dojrzał. Wybiegł, ale był zbyt pijany, żeby podjąć jakąkolwiek decyzję. W łazience płakał. Jeszcze przez rok trzymał to wynajęte mieszkanie i zostawiał jej kartki na drzwiach, ale one żółkły tylko na słońcu i pismo blakło. Wydawało mu się, że tego nie przeżyje, że umrze od środka, że to koniec. Umrze cały jego dom, razem z żoną tym smutnym ruchomym przedmiotem, umrze czas.

„Wiem, stałam się zgryźliwą jedzą”, mówiła jego żona, „a to dlatego, że nie mogłam mieć dzieci”. Ale wiedziała, że było inaczej. Nie mogła mieć dzieci z nim. Mogłaby mieć z Agni, gdyby wrócił. Ale Agni zniknął. Po powrocie ze szpitala z pustym brzuchem wkładała futro i kłamiąc, że idzie do krawcowej, chodziła pustymi, zziębniętymi ulicami miasteczka, zaglądała w okna ludziom, do wnętrz restauracji. Śledziła wzrokiem każdą postać mężczyzny. Czasem w jakiejś rozpaczy wychodziła na przedmieścia, tam gdzie nie świeciły już żadne lampy, było ciemno i mokro, płynęła cuchnąca rzeczka. Opierała się czołem o jakiś parkan, jakieś drzewo i mówiła Agni, Agni, Agni, jakby codziennie musiała wypowiedzieć ileś tam razy to imię, jakby było czymś do oddychania. Mówiła Agni, Agni, Agni i czekała, potem wierząc, że takie powtarzanie jest magiczne i pokonuje przestrzeń, może nawet i czas, i w końcu sprowadzi Agni do niej. Wyobrażała sobie, jak to imię wylatuje z jej ust, pędzi ponad horyzontem, turkocząc, i spada gdzieś na ukochaną głowę, plącze się we włosach i sprowadza tego chłopca tutaj, do niej. Czasem mijali ją jacyś spóźnieni przechodnie. Musieli myśleć, że jest pijana i bełkocze. Ktoś ją czasem zaczepił, więc kryła twarz w kołnierzu – w końcu wszyscy ją znali. Narazić się na śmieszność z powodu miłości do chłopca przybłędy, młodego mężczyzny nie strzyżonego od roku. Narazić się na śmieszność z powodu miłości. Narazić się na śmieszność. Być śmieszną bo opętaną uczuciem, które ma sens tylko wtedy, gdy widzi się je od środka, z dna tego grobu, jakim jest każdy człowiek. Być śmieszną bo z zewnątrz nie zrozumianą. Być śmieszną bo budzić zdziwienie przemieszane ze współczuciem. Pogodzić się z własną śmiesznością. Dawać ogłoszenia do gazety. Zaczepiać ludzi na ulicy, szarpać ich za rękaw i pytać: „Nie widział pan…” Wystawać na przystankach autobusowych, przed liceum, pod internatami. Błagać milicjanta o ponurej twarzy, żeby sprawdził te swoje tajemnicze dane o wszystkich ludziach. Stale odwiedzać kostnice. Rozdzielać całujące się w parku pary i mylić się zawsze, przepraszać. Smarować piersi i brzuch oliwką dla dzieci. Dotykać się czule własną dłonią i oszukiwać, że to jest jego dłoń. Płakać w kuchni przy myciu naczyń, przy krojeniu chleba, przy modnym szlagierze, banalnym, dla prostych ludzi: „Odszedłeś potem nagle, liść powiewem wiatru padł mi do nóg…”

Spała, a gdy się budziła, myślała, jak się zabić. W swoich tunelach smutku obmyśliła wszystkie sposoby -od rzucenia się pod pociąg po zagazowanie się w kuchennym piekarniku. Ale nigdy nawet nie spróbowała. Kiedyś z rąk wypadł jej pęk noży, które myła i układała w szufladzie. Kucnęła, żeby przyglądnąć się ich ostrzom – wszystkie krzyżowały się ze sobą. Skoro jest tak, że każda, nawet najmniejsza rzecz jest częścią rzeczy większej, a rzeczy większe są elementem tych wielkich, potężnych procesów, to każda najmniejsza rzecz musi mieć znaczenie, które ma udział w ogólnym sensie. Czy nie tak? Co więc znaczą skrzyżowane ostrza kuchennych noży leżące na posadzce? I dlaczego się skrzyżowały, dlaczego nie upadły z daleka od siebie, w łagodnych równoległościach, w kojącym oddaleniu od siebie?

Odtąd codziennie rzucała pęk noży na ziemię, wymyśliła wróżbę. Ostrza zawsze ciągnęły do siebie, w swoim niezrozumiałym dla ludzi nożowym świecie chciały się do siebie tulić albo z sobą walczyć, jakby nie istniało inne rozwiązanie.

Po jakimś czasie wróciła do pracy w aptece, skończyło się zwolnienie, i gdy tylko miała wolną chwilę, przyglądała się półkom z truciznami. Kilka lat potem, będąc na rencie, wróciła do przeglądania żurnali i zamawiała u krawcowej stalowe garsonki, wszystkie do siebie podobne, jak mundurki.

Jak wygląda świat, kiedy życie staje się tęsknotą? Wygląda papierowo, kruszy się w palcach, rozpada. Każdy ruch przygląda się sobie, każda myśl przygląda się sobie, każde uczucie zaczyna się i nie kończy, i w końcu sam przedmiot tęsknoty robi się papierowy i nierzeczywisty. Tylko tęsknienie jest prawdziwe, uzależnia. Być tam, gdzie się nie jest, mieć to, czego się nie posiada, dotykać kogoś, kto nie istnieje. Ten stan ma naturę falującą i sprzeczną w sobie. Jest kwintesencją życia i jest przeciwko życiu. Przenika przez skórę do mięśni i kości, które zaczynają odtąd istnieć boleśnie. Nie boleć. Istnieć boleśnie – to znaczy, że podstawą ich istnienia był ból. Toteż nie ma od takiej tęsknoty ucieczki. Trzeba by było uciec poza własne ciało, a nawet poza siebie. Upijać się? Spać całe tygodnie? Zapamiętywać się w aktywności aż do amoku? Modlić się nieustannie?