Wszystko to robili oboje, ale każde osobno. Na zewnątrz wyglądało to, jakby byli normalnymi ludźmi i żyli jak inni. Może zresztą wszyscy tak żyją. Lata zmieniają wszystko oprócz tej tęsknoty. Włosy wypadają żółknie papier, budują się domy na peryferiach miast, zmieniają się ustroje, bogaci stają się biednymi, biedni bogatymi, umierają stare, samotne sąsiadki, buciki dzieci robią się za małe.
Tak bardzo byli teraz innymi ludźmi, że mogliby zmienić nazwiska i imiona; pójść do urzędu i napisać podanie: „Nie jesteśmy już tymi, kim byliśmy. Wnosimy o zmianę danych personalnych”, albo coś w tym rodzaju. Co na to ewidencje ludności, gdy ludzie przeobrażają się i zmieniają? Dlaczego dziecko nosi to samo imię co dorosły? Dlaczego kochana kobieta nazywa się tak samo, gdy zostanie zdradzona i porzucona? Dlaczego mężczyźni noszą wciąż to samo nazwisko, gdy wrócą z wojny, albo bity przez ojca chłopiec wciąż ma tak samo idiotycznie na imię, gdy zaczyna bić swoje dzieci?
A jednak z zewnątrz wyglądało to tak, jakby się nic nie zmieniło, ani między nimi, ani poza nimi, jakby świat usnął i tylko od czasu do czasu wzdrygał się od przelotnego koszmaru. Jakiś czas bali się jeszcze telefonu dzwoniącego zbyt wcześnie rano albo zbyt późno wieczorem i listów przynoszonych przez zmiennych jak pogoda listonoszy. Pewnie gdzieś tam na granicach jawy myśleli, że Agni jeszcze się odezwie, nagle, znienacka, jak grzmot pioruna. Czas nie śmie ruszyć tak świętych obrazów jak Agni. Nigdy już potem nie powiedzieli sobie „kocham cię”. Bo miłość stała się ukrytym kalectwem. Nie powiedzieli sobie o niczym, co wykroczyłoby poza zakupy, życzenia na kolejne Wigilie. Późno przychodzili z pracy, po południu on szedł na brydża, ona do kościoła, a czasem jeszcze przytulili się do siebie w nocy, nie z czułości, ale z zimna, bo dom był stary i trudno dawał się ogrzać. Za to w ich języku pojawił się niepostrzeżenie nowy zwrot, zwłaszcza gdy przychodziły jakieś kłopoty – „trzymajmy się razem”. „Trzymajmy się razem”, tak sobie powtarzali i brzmiało to jak zaklęcie.
I co się z nimi stało, zapytał R. tuż przed zaćmieniem księżyca
Powpadali w nałóg życia, w te słabe poranne herbatki, rytualne wyjścia po gazety, puste modlitwy, popołudniowe wyglądania przez okno, polowania na przeceny, wyprawy na rynek po sałatę tańszą choćby o kilka groszy, w to wieczorne nakręcanie budzika, gnębienie niewinnego mechanizmu do odmierzania czasu, jakby miał ich zbudzić do czegoś naprawdę ważnego. Tak uzależnili się od życia, że nie byli wstanie umrzeć, choć powinni byli zrobić to już dawno.
W końcu po latach to ona ocknęła się pierwsza i zachorowała. Najpierw złamała rękę, i to prawą więc nie mogła już ani gotować, ani prać, ani nawet zgarniać z serwety okruszków. On przejął jej obowiązki i było tak, jakby je ukradł. Siedziała w fotelu odwróconym do okna, z ręką na temblaku, wyglądało, że się obraziła na cały świat. Mogła chodzić – nie chodziła. Mogła mówić – nie mówiła. Postękiwała, a te jęki doprowadzały go do szału. Gdy przy okrągłym stoliku stawiał pasjansa, widział nad oparciem fotela siwy czubek jej głowy i słyszał to piskliwe ach, ach. Chyba jej nienawidził.
Jeszcze oglądała swój ulubiony serial, ale on wynalazł już teleturniej na innym programie. Codziennie jej to przypominał:
„Na drugim jest teleturniej”.
A ona ze złością odpowiadała:
„Ale tu jest moja Marianna”.
On milkł i schodził do kuchni, i łomotał czajnikiem albo patelnią bo zachciewało mu się słodkości, a umiał robić tylko bliny.
Któregoś dnia powtórzył: „Na drugim jest teleturniej”, i ona mu nagle odpowiedziała: „To przełącz”.
Zrobił to ostrożnie, z niedowierzaniem, lecz w końcu nie oglądał rywalizujących rodzin, tylko ukradkiem rzucał okiem na nią. Patrzyła w kolorowy ekran tak, jak się wygląda przez okno – bezmyślnie i nieuważnie.
Potem kazała się wysadzać na sedes i on to robił. Jedną ręką podtrzymywał ją drugą opuszczał jej rajstopy i majtki do kolan i trzymał za ramiona. Musiał ją też podetrzeć. Nigdy nie popatrzyła na niego, nie podziękowała, jakby się to jej należało.
Wciąż spali na tych samych zsuniętych małżeńskich łóżkach, ale teraz już nie szukali się w pościeli. Nawet przeciwnie – odsuwali się od siebie, bo ich ciała grzały się własnym ciepłem i nie potrzebowały ciepła cudzego. Czasem w nocy jęczała, że jej zimno, ale gdy chciał jej włożyć sweter, protestowała. Ręka w gipsie wypychała w starym materacu dołek. Jakże miał jej pomóc, skoro nie chciała się ruszyć? Kiedyś w półśnie wziął rolkę ligniny, darł ją na małe kawałki i przykrywał jej dekolt i ramiona białymi płatkami. Nie wiedział, dlaczego to zrobił. Rano musiał je wybierać z pościeli – zmięte, przepocone, postrzępione niespokojnym, bolesnym snem.
Ale najważniejsze działo się samo, pod spodem tego życia we dwoje. Zaczęło jej się plątać coś w głowie.
Zapominała słowa, imiona, zdarzenia. Plątał jej się czas. Zapytała go na przykład ni stąd, ni zowąd: „Czy zrobiłam już obiad?” Odpowiedział, że sam teraz gotuje. „Ach tak”, powtarzała ze smutkiem. „Bo w lodówce są te zwierzątka na krótkich nóżkach”. Poszedł do kuchni i chichotał z przerażeniem pomieszanym z satysfakcją że tak jej się porobiło; była jak dziecko. Otworzył zamrażalnik, w którym tkwiły ściśnięte, bezkrwiste ciała kurczaków. Albo zdrową ręką wskazała nagle na telewizor i stwierdziła: „O, ten młody człowiek był dzisiaj w szopie”. „W jakiej szopie?”, pytał. Lecz to odkrycie już obumarło i nie miało żadnych konsekwencji dla niej, dla niego i dla świata.
W zeszłym roku obydwoje umarli, najzwyczajniej na świecie, jedno po drugim. Nic nie dało się już dla nich zrobić.
Zaćmienie
Koniec września – to był czas psychodeliczny z powodu porannych przezroczystych mgieł i wydłużonych cieni wieczorem. Dojrzała już trawa, którą sialiśmy w maju. Za dużo się jednak działo, bo przegapiliśmy najlepszy moment i trawa-mężczyzna rozsiał swoje pyłki po poletku i sprawił, że trawy-kobiety stały się brzemienne. Teraz trzeba było wyciągać pęsetą nasiona z wysuszonych czubków. Cała moc trawy poszła w te nasiona. Trzeba było ją palić długo, całe fajki. Dopiero wtedy czuło się, jak kawałkuje myśli, rozbija je na dygresje, szatkuje w sensy, których jest tak wiele, że ich obfitość rodzi strach.
Na zaćmienie księżyca przyjechali do nas goście. Samochody tak samo jak latem zapełniły łąkę. Dzieci biegały. Brzdąkały szklanki i kieliszki. Szurały wynoszone na taras krzesła. Dzieci pacyfikował w końcu komputer – szemrał im świetlista jakąś milczącą opowieść.
Księżyc wschodził teraz nad domem Marty, co znaczyło, że jest już jesień. Na chwilę zakryła go chmura, a gdy odpłynęła, nie był już ten sam co przedtem – na jego talerzowatej twarzy widać było okrągły cień, najpierw wąski, potem coraz większy. Wszystko działo się za szybko, ledwie skręt zdążył przejść jedną kolejkę. Potem księżyc zniknął, została po nim brunatna dziura wycięta w niebie, wypalone kółko. Zapadło jakieś pełne niedowierzania milczenie, trwało krótko, kilka sekund, kilkanaście, tyle ile sama ciemność na twarzy księżyca. W tym krótkim momencie rozbłysły gwiazdy; niebo było ich pełne. Nigdy nie wydawały się nam takie jaskrawe. Stały ułożone w sensowne figury, w cyfry, symbole, figury geometryczne, a nawet znaki drogowe. Można je było czytać, jak się chciało. Można było w nich zobaczyć komiksowe historie, te, do których przyzwyczaiło się myślenie: Prometeusz uwalnia Andromedę, powiewa warkocz Bereniki, Lutnia Apollina szybuje w przestrzeni, dźwięcząc z tęsknoty do ludzkich palców. Można je było wziąć za kawałek tekstu napisany brajlem, za nieskończone szeregi zero-jedynkowego kodu albo za ekran komputera z wieloznacznymi ikonami. Gdybyśmy tylko mieli wielką myszkę, supermysz, żeby kliknąć na jednej z tych ikon, a wtedy otworzyłyby się inne nieba, o zupełnie niespodziewanym przeznaczeniu, zadziwiające, wciągające w siebie jak ta gra dzieci z komputera. Moglibyśmy wtedy w nie zagrać, wciągnęłyby nas i zabrały nam sen. Bylibyśmy w nich innymi ludźmi, przydarzałyby się nam historie niewiarygodne i całkiem zwyczajne. Umieralibyśmy, jak to w grze, setki razy i wciąż mielibyśmy w zapasie nowe życia, rozwieszone w przestrzeni i czasie mapy wędrówek między ciemnością a światłem.