Выбрать главу

Z niepokojem popatrzyła na niebo – było zasnute niskimi, szybko pędzącymi chmurami, przez które nad lasem przeświecało słońce. I jak co roku Marta zdziwiła się, że słońce mogło przywędrować aż nad las i rzucać teraz długie cienie, które dawały schronienie śniegowi. Wróciła do sieni i włożyła gumowce – były wilgotne i zimne. Ruszyła za dom, przez ogródek i ogrom zniszczenia, jakie zrobiła w nim zima i ciemność. Schylała się nad kapuścianymi głowami, które jesienią były takie piękne i twarde, a teraz zmieniły się w oślizłe, przegniłe kupki. Nic nie zostało ze słoneczników, a latem wydawało się jej, jak zwykle, że nic nie jest wstanie zmóc ich potężnych łodyg i ich lwich głów z pociemniałymi od słońca twarzami. Płotek, przy którym rosły, pochylił się, przesiąknięty wszechobecną wodą. Potem spojrzała na swój sad pełen starych jabłoni i śliw. Na najsłodszej czereśni ułamała się wielka gałąź. Sad bujny, porosły wysoką trawą przykryty poduchami zieleni, taki, jaki zapamiętała, teraz nie istniał. Przypominał cmentarz. Nagie drzewa udawały krzyże, a łany leżącej trawy – groby. Tak to wyglądało. I wszystko przesiąknięte było wodą wilgocią smrodem grzyba. Marta nienawidziła wilgoci tak samo jak zimy i ciemności. Woda była nieuczciwa. Marta czuła, że mogłaby stanąć z nią twarzą w twarz, ale tylko wtedy, gdyby woda była sobą gdyby nie udawała. Wtedy gdy płynęła przezroczysta w strumieniu, można ją było wziąć i nieść do twarzy, a nawet pić ją prosto z ziemi. Ale woda częściej udawała coś innego, wnikała w przedmioty, rośliny tak, że stawała się niewidoczna. Osiadała wtedy na twarzy, swetrze, pokrywała wszystko warstewką mrozu, zabijała. Albo wisiała w chmurach jak kara za wieczny grzech.

Marta weszła do domu, bo znowu wróciło zimno do jej ciała. Stanęła jeszcze na schodach, żeby zobaczyć resztę doliny.

Góry wyglądały monotonnie – zgniłozielono i czarno – one też miały kolor wody. Tam gdzie ziemia była z jakichś powodów chłodniejsza, leżał jeszcze śnieg. Ze wszystkich czterech kominów dymił tylko komin Takiego-a-Takiego. Przed domem Frostów stał niebieski samochód i dwoje ludzi rozmawiało na drewnianym tarasie. Marta wzdrygnęła się, wróciła do kuchni i wzięła się do rozpalania w piecu.

Strychy, porządki

Cały dzień robiłam porządek na strychu. Znosiłam do pudeł letnie rzeczy, przekładałam warstwy ubrań naftaliną buty wypychałam gazetami i ładowałam w papierowe worki. Okazało się, że wielu sukienek w ogóle nie nosiłam, nie było okazji. Wisiały na drągu w szafie, a mimo to starzały się przez te czerwce, lipce i sierpnie. Widziałam, jak się zużywają przecierają w szwach, miękną starzeją się, same z siebie, bez mojego udziału. I był to jakiś rodzaj piękna, odwrotność dojrzewania, piękna, które dzieje się samo, bez niczyjej pomocy, które jest najbardziej fotogeniczną twarzą czasu. Wyprawiona skóra sandałów czernieje, mięknie i rozciąga się, przecierają się rzemienie, rdzewieją zapinki, blaknie kolor ulubionej bluzki albo rękawy koszuli strzępią się przy mankietach. Widziałam, co z czasem przydarzało się papierowi – sztywniał, żółkł, jakby sechł, jakby się starzał zupełnie po ludzku i stawał się szorstki i nieelastyczny. Widziałam, jak wypisują się długopisy, skracają ołówki, aż potem kiedyś w małym obrzynku rozpoznaje się ze zdziwieniem tamten długi ołówek sprzed roku. Widziałam, jak matowieje szkło – to prześwietlone lustro w szafie, które ślepło z roku na rok.

Z jakichś względów ludzie upodobali sobie tylko jedną część przemian. Ukochali wzrost i stawanie się, a nie kurczenie się i rozpad. Dojrzewanie zawsze było im milsze niż gnicie. Podoba im się to, co coraz młodsze, coraz bardziej soczyste, świeże i niedojrzałe. To, co jeszcze nie wyrobione, nieco kanciaste, poruszane od środka potężną sprężyną potencji, co się może jeszcze zdarzyć, zawsze moment przed, nigdy po. Młode kobiety, nowe domy ze świeżym tynkiem, nowe książki pachnące farbą drukarską nowe samochody, ich zaskakujące wciąż kształty, które – dla wtajemniczonego – są przecież tylko wariacjami na temat tego, co już było. Nowocześniejsze maszyny, błysk świeżo polerowanego metalu, przed chwilą zakupione przedmioty niesione do domów w odświętnym opakowaniu, szelest gładkiego celofanu, słodkie naprężenie dziewiczego sznurka. Nowiutkie banknoty, nawet gdy nie mieszczą się w portfelu; czyste, dalekie od pożółknięcia powierzchnie plastiku, wyszlifowane blaty bez śladów plam, puste przestrzenie do zagospodarowania, gładkie policzki, wyrażenie „wszystko-się-może-zdarzyć” (kto jeszcze używa słowa „daremnie”?), zielony groszek wyłuskiwany siłą ze strąków, karakuły, kwiaty w pąkach, niewinne szczenięta, małe kózki, jeszcze żywe deski, które wciąż pamiętają kształt drzewa, jasną zieleń traw bez żadnej wiedzy o kłosach. Tylko to, co jest nowe, czego jeszcze nie było. Nowe. Nowe.

Nowa Ruda

Miasto fryzjerów, sklepów z używaną odzieżą mężczyzn o powiekach wymalowanych węglowym pyłem. Miasto w dolinach, na zboczach i na szczytach. Miasto mostków przerzuconych niedbale nad rzeczką która zjawia się i znika, zawsze w innym, coraz modniejszym kolorze; miasto świętych Nepomucenów, oszukanych perfum, barów mlecznych, tandetnych towarów z pieczołowitością wystawianych na sklepowe półki; miasto śladów wilgoci na tynkach domów, okien, z których widać tylko nogi przechodniów, podwórek-labiryntów, miasto docelowe i miasto-przesiadka-w-podróży; miasto pielgrzymujących psów, tajemnych przejść, ślepych ulic, tajemniczych symboli nad drzwiami wejściowymi domów; miasto budynków z czerwonej cegły, eliptycznych rond, krzywych skrzyżowań, objazdów, które prowadzą do centrum, rynków, które są na peryferiach, schodów, których początek i koniec tkwią na tym samym poziomie, zakrętów prostujących drogi, rozwidleń, z których lewe wiedzie na prawo, a prawe na lewo. Miasto najkrótszego lata, śniegu, nigdy nie stopionego do końca. Miasto wieczorów, które nagle nadciągają zza gór i opadają na domy jak monstrualna siatka na motyle. Miasto wodnistych lodów, sklepików, gdzie sprzedaje się krowie kości, i urzędniczek z jaskrawym makijażem. Miasto śniące, że leży w Pirenejach, że nie zachodzi nad nim nigdy słońce, że ci wszyscy, którzy wyjechali, jeszcze kiedyś wrócą, że podziemne, poniemieckie tunele prowadzą do Pragi, Wrocławia i Drezna. Miasto-okruch. Miasto śląskie, pruskie, czeskie, austro-węgierskie i polskie. Miasto-peryferie. Miasto ludzi, którzy myślą wzajemnie o sobie po imieniu, ale zwracają się do siebie „pan” i „pani”. Miasto opustoszałych sobót i niedziel. Miasto dryfowania czasu, spóźnionych wieści, mylących nazw. Nie ma w nim nic nowego, a gdyby tylko się pojawiło, zaraz ściemnieje, pokryje się nalotem, zbutwieje i stanie bez ruchu na granicy istnienia.

Założyciel

Założycielem miasta był Tunczil, który zajmował się robieniem noży, dlatego mówiono na niego Messerschmied. Robił noże do zabijania, do ścinania włosów, do wyprawiania skór, do krojenia kapusty, do wykrawania rzemieni ze skóry, do znaczenia drzew do ścięcia, a nawet do rzezania w drewnie figurek i ozdób. To był dobry fach i wszyscy szanowali Tunczila Messerschmieda. Ale w osadzie, gdzie mieszkał, było ich dwóch. Jeszcze jeden nożownik umiał robić to samo co Tunczil. Ponieważ Tunczil był młodszy, kupił konia i zapakował cały swój dobytek na wóz. Były tam jego narzędzia, kamienne koło do ostrzenia, skrzynia z ubraniami, trochę garnków, skór i wełnianych derek do spania, oraz jego kobieta z brzuchem pod brodę.