Czekanie na świt trwało dwie herbaty z cytryną i jedną kawę. Znalazła ulicę Sienkiewicza i szła nią w górę, samym środkiem, bo samochody jeszcze się nie obudziły. Patrzyła w okna i widziała gęste marszczone firanki i fikusy przytulone do szyb. W niektórych oknach świeciło się jeszcze światło, ale było blade, nieważne. W tym świetle ludzie w pośpiechu ubierali się, jedli, kobiety dosuszały nad gazem pończochy albo pakowały kanapki do szkoły, ścielone łóżka zatrzymywały do następnej nocy ciepło ciał, śmierdziało przypalone mleko, sznurówki wracały w bezpieczne dziurki butów, radio podawało wiadomości, których nikt nie słuchał. Potem natknęła się na pierwszą kolejkę po chleb. Wszyscy w kolejce milczeli.
Sienkiewicza 54 – to była duża, szara kamienica ze sklepem rybnym na parterze i przepastnym podwórkiem. Krysia stanęła przed nią i powoli przyglądała się oknom. Mój Boże, były takie zwyczajne.
Stała tam z pół godziny, aż w końcu przestała czuć zimno.
Szkolenie było nieskończenie nudne. W zeszycie, specjalnie kupionym do robienia notatek, Krystyna malowała długopisem esy-floresy. Zielone sukno prezydialnego stołu dodawało jej jakiejś otuchy. Gładziła je odruchowo. Pracownicy banków spółdzielczych wydawali się jej podobni. Kobiety miały tlenione włosy obcięte na simonę i cyklamenowe usta. Mężczyźni – w granatowych garniturach i z teczkami ze świńskiej skóry. Jakby się umówili. Dowcipkowali w przerwach na papierosa.
Na kolację był chleb z żółtym serem i herbata w fajansowych kubkach.
A po kolacji wszyscy przenieśli się do świetlicy, na stołach pojawiła się wódka i korniszony. Ktoś wyjął ze skórzanej teczki komplet blaszanych kieliszków. Ręka mężczyzny błądziła po obciągniętych nylonem kolanach kobiety.
Krysia poszła spać lekko wstawiona. Jej dwie współmieszkanki zjawiły się nad ranem i szeptem napominały się, żeby być cicho. Tak to trwało trzy dni.
Czwartego dnia stanęła przed pomalowanymi na brązowo drzwiami, na których wisiała porcelanowa tabliczka: A. Mos. Zapukała.
Otworzył jej wysoki, szczupły mężczyzna w piżamie i z papierosem w ustach. Miał ciemne, przekrwione oczy, jakby nie spał od dawna. Zamrugały, gdy zapytała:
„A. Mos?”
„Tak”, potwierdził. „A. Mos”.
Uśmiechnęła się, bo wydało jej się, że rozpoznaje głos.
„To ja jestem Krysia”.
Cofnął się zaskoczony i pozwolił jej wejść do przedpokoju. Mieszkanie było małe i ciasne. Zalewało je srebrne światło jarzeniówek, przez co wydawało się niechlujne jak dworzec. Wszędzie stały kartony z książkami, leżały sterty gazet, na wpół spakowane walizki. Przez otwarte drzwi do łazienki buchała para.
„To ja”, powtórzyła. „Przyjechałam”.
Mężczyzna nagle okręcił się wokół i roześmiał.
„Ale kim pani jest? Czy ja panią znam?” Nagle uderzył się w czoło. „Jasne, pani jest, pani jest…”, pstrykał palcami w powietrzu.
Krysia zrozumiała, że jej nie poznaje, ale nie było w tym nic dziwnego. Znał ją przecież inaczej, przez sen, od środka, nie tak normalnie, jak znają się wszyscy ludzie.
„Ja panu wszystko wytłumaczę. Mogę wejść dalej?”
Zawahał się. Popiół z papierosa upadł na podłogę i mężczyzna pokazał jej ręką pokój.
Zsunęła pantofle i weszła.
„Widzi pani, ja się pakuję”, mężczyzna tłumaczył bałagan. Wymiętą pościel z wersalki wyniósł do innego pokoju. Wrócił i usiadł naprzeciwko niej. Sprana piżama odsłoniła pasek ciała na jego piersiach; było chude i kanciaste.
„Panie A. Mos, czy czasem się panu coś śni?”, zapytała niepewnie i od razu wiedziała, że zrobiła błąd.
Mężczyzna roześmiał się, uderzył otwartymi dłońmi w pasiaste uda i popatrzył na nią ironicznie, jak jej się zdawało.
„A to dopiero, przychodzi pani do nieznajomego faceta i pyta pani, czy mu się coś śni. To jak sen, jak sen…”
„Ja pana znam”.
„Tak? A skąd to pani mnie zna, a ja pani nie? Ach, może się znamy z imprezy u Jasia? U Jasia Łatki.
Pokręciła przecząco głową.
„Nie? No to skąd?”
„Panie A. Mos…”
„Mam na imię Andrzej. Andrzej Mos”.
„Krystyna Popłoch”, powiedziała.
Oboje wstali, podali sobie ręce i usiedli zakłopotani.
„No więc…”, odezwał się po chwili.
„Nazywam się Krystyna Popłoch…”
„To już wiem”.
„…mam trzydzieści lat, pracuję w banku i pełnię odpowiedzialną funkcję. Mieszkam w Nowej Rudzie, wie pan, gdzie to jest?”
„Gdzieś koło Katowic”.
„Wcale nie. To w województwie wrocławskim”.
„Aha”, powiedział nieuważnie. „Nie napije się pani piwa?”
„Nie, dziękuję”.
„No to ja się napiję”.
Wstał i poszedł do kuchni. Krysia zobaczyła na meblościance maszynę do pisania i wkręcony w nią papier.
Nagle pomyślała, że tam jest napisane, co ma teraz zrobić, jak to powiedzieć, i nawet podniosła się, ale
Andrzej Mos wrócił z butelką piwa w ręku.
„Prawdę mówiąc, myślałem, że pani jest z Częstochowy. Nawet wydawało mi się przez chwilę, że panią znam”.
„Tak?”, ucieszyła się Krysia.
„Nawet myślałem, że…”, jego oczy zabłysły. Pociągnął z butelki spory łyk.
„Że co?”
„Wie pani, jak to jest. Nie pamięta się wszystkiego. Nie zawsze. Może między nami coś było? Na imprezie u…”
„Nie”, powiedziała szybko Krysia i poczuła, że robi się czerwona. „Nigdy pana przedtem nie widziałam”.
„Jak to, mówiła pani, że mnie zna?”
„No tak, ale tylko pana głos”.
„Mój głos? Boże, co pani kombinuje? Ja chyba śnię. Przychodzi do mnie lala, twierdzi, że mnie zna, ale widzi mnie pierwszy raz w życiu. Zna tylko mój głos…”
Nagle znieruchomiał z butelką przy ustach i wpił się w Krysię wzrokiem.
„Już wiem. Pani jest z UB. Znasz mój głos, bo podsłuchujesz moje telefony, tak?”
„Nie. Pracuję w banku…”
„Dobra, dobra, ale ja już dostałem paszport i wyjeżdżam. Wyjeżdżam, rozumiesz? Do wolnego świata.
Pakuję się, jak widzisz. To już koniec, nic mi nie możecie zrobić”.
„Niech pan nie…”
„Czego chcesz?”
„Pan mi się śnił. Znalazłam pana przez książkę telefoniczną”.
Mężczyzna zapalił papierosa i wstał. Zaczął chodzić po zagraconym pokoju od okna do drzwi. Krysia wyciągnęła z torebki dowód osobisty i położyła otwarty na stole.
„Niech pan popatrzy, nie jestem z żadnego UB”.
Nachylił się nad stołem i obejrzał dokument.
„To niczego nie wyjaśnia”, powiedział. „Przecież w dowodzie nie wpisuje się, że ubek”.
„Co mam zrobić, żeby mi pan uwierzył?”
Stanął nad nią i palił papierosa.
„Wie pani co? Robi się późno. Ja zaraz mam zamiar wyjść. Jestem umówiony. Poza tym pakuję się. Muszę pozałatwiać różne ważne sprawy”.
Krysia wzięła ze stołu swój dowód i włożyła go do torebki. Gardło jej się zacisnęło boleśnie.
„To ja już pójdę”.
Nie protestował. Odprowadził ją do drzwi.
„Więc śniłem się pani?”
„Tak”, powiedziała wsuwając pantofle.
„I znalazła mnie pani przez książkę telefoniczną?”
Kiwnęła głową.
„Do widzenia. Przepraszam”, powiedziała.
„Do widzenia”.
Zbiegła po schodach i znalazła się na ulicy. Szła w dół do dworca i płakała. Tusz z rzęs rozpuszczał się i szczypał w oczy; to dlatego świat rozmazał się na świetliste, kolorowe plamy. W kasie powiedzieli jej, że ostatni pociąg do Wrocławia już odszedł. Następny był rano, więc poszła do dworcowego baru i zamówiła herbatę. Nic nie myślała, patrzyła tylko na pływający monotonnie plasterek cytryny. Z peronów do wnętrza dworca wpływała mglista wilgotna noc. To nie dowód, żeby nie wierzyć snom, pomyślała w końcu Krysia.