Выбрать главу

– Dzień dobry, pani dyrektor – powiedziała grzecznie od progu. – Można?

– Proszę, pani Czerwonka – Aldona przybrała ton rzeczowy, sugerujący, że jest wprawdzie bardzo zajęta, jednak na chwilę może się oderwać od ciężkiej pracy, skoro jej personel ma do niej sprawę. – Za chwilę powinni przyjść rodzice, ale mogę pani poświęcić jakieś pięć minut. Coś się stało? Jakieś problemy z grupą?

– Nie, żadne problemy, wprost przeciwnie. Mam pomysł na zorganizowanie małej imprezki w niedzielę, ale nie wiem, czy dla wszystkich dzieci, czy tylko dla swojej grupy i właśnie chciałam się pani dyrektor poradzić, i w ogóle zapytać, czy można?

– Imprezki? W adwencie? – Pani dyrektor skrzywiła się z dezaprobatą. Kiedy jej to pasowało, bywała wzorowo pobożna, a wizja imprezki w domu oznaczała konieczność wykonania, być może, jakiegoś ruchu. To ją brzydziło.

– To nie koliduje, pani dyrektor. To tylko mały koncercik pieśni morskich, jest taki zespół, który zgodził się u nas zaśpiewać za darmo, bez konieczności stawiania świateł ani nagłośnienia. Tyle że się dzieci zbiorą w dużej sali, a oni przyjdą i zaśpiewają. Z gitarami.

– Pieśni morskie? Po co? Co to w ogóle jest?

– Dla poszerzenia horyzontów, pani dyrektor. To fajne pieśni, kiedyś się śpiewało do pracy na wielkich żaglowcach. Pani dyrektor wie, klipry herbaciane i takie tam…

Mina pani dyrektor świadczyła, że pierwszy raz w życiu słyszy o kliprach herbacianych i że nie chciałaby słyszeć o nich nigdy więcej.

– Ja wszystko sama zorganizuję, pani dyrektor. Henio Krapsz mi pomoże, on ma dyżur w niedzielę. I moje chłopaki, te starsze. I… i dobrze będzie.

Już się rozpędziła, żeby powiedzieć „i Heniowe chłopaki też”, w porę jednak przypomniała sobie, że Heniowe chłopaki to Maślanko and his boys. Bezpieczniej będzie nie prosić ich o pomoc.

– A co to za zespół, taki charytatywny – drążyła, nieco drwiącym tonem, pani dyrektor.

– „Ryczące Dwudziestki”. Tacy szantymeni ze Śląska.

– Ach, ze Śląska? To my już nie mamy własnych zespołów śpiewających o morzu. Po co nam zespoły ze Śląska, pani Czerwonka?

Zosia zgrzytnęła, ale nie straciła zimnej krwi. Za bardzo jej zależało… na czymś.

– Na Śląsku jest dużo takich zespołów. Tam lubią morze. A my w Szczecinie mamy świetny klub wysokogórski, cha, cha, cha.

Nie wiadomo, czy pani dyrektor uznała trafność argumentów Zosi, czy po prostu nie chciało jej się strzępić języka, dość, że bez dodatkowych pytań, upewniając się tylko, że Zosia w istocie bierze na siebie całość organizacji – wyraziła zgodę na niedzielny koncert.

Zosia zatarła rączki i natychmiast poleciała dogadywać się z pozostałymi pięcioma wychowawcami. Akurat dzisiejszy zestaw miał być również w niedzielę. Wychowawcy – a właściwie cztery wychowawczynie i jeden Henio – z mniejszym lub większym entuzjazmem przyjęli wiadomość. Tak naprawdę to tylko Henio przyjął ją z entuzjazmem. Ale Zosi to wystarczyło.

W niedzielę rano wydarła od wychowawczyń i Henia wiedzę, ilu wychowanków ma zamiar posłuchać „Dwudziestek”, a natychmiast po obiedzie zapędziła Darka i starszych chłopców ze swojej grupy do ustawiania krzeseł w stołówce w półkolistą widownię. Kucharki nie omieszkały okazać swojego głębokiego niezadowolenia, ale Zosia zapewniła, że krzesła zostaną posprzątane przed kolacją.

Za kwadrans czwarta pod dom dziecka podjechał mikrobus.

– Qniobus – wyjaśnił Adam. – Dzień dobry w „Magnoliach”.

– To ja witam w „Magnoliach” – sprostowała zarumieniona Zosia.

– Mahalas, koleżanko, on jest marki Mahalas – śmiał się zaraźliwym śmiechem Qnia, wyciągając z głębin przestrzeni bagażowej gitarę. – Idziemy? Masz dla nas kawę? I ciasteczka? Było obiecane!

– Mam, oczywiście! Jaki Mahalas? Co ty opowiadasz? Cześć, Adam, cieszę się, że jesteście, dziękuję ci za doholowanie…

– Drobiazg. Znasz wszystkich? Sęp, Bodzio, Jasiu, Martinez…

– No, właściwie znam. – Zosia ściskała prawice, ucieszona i troszkę zdenerwowana. – A co z tym Mahalasem?

– Jedzie dziki kowboj, macha lassem – zaśpiewał Qnia. – Czym jechał kowboj?

– Ach…

Sześciu przystojnych mężczyzn wmaszerowało za Zosią do holu, powodując nagłe zainteresowanie tych dziewczyn, które nie zadeklarowały przedtem chęci wysłuchania koncertu, a teraz pałętały się po domu. Spora część z nich udała się do stołówki, powodując zaniepokojenie Zosi, czy aby teraz starczy miejsca dla wszystkich.

Jakoś starczyło. Kiedy zespół, posilony naprędce kawą z nieśmiertelnymi herbatnikami spożytymi w pokoju wychowawców, wkroczył do stołówki, większość wychowanków domu dziecka „Magnolie” siedziała i czekała. Siedziały tam również cztery wychowawczynie, ciekawe, jak też będą śpiewać ci przystojniacy. Na posterunku więc znajdował się już tylko Henio Krapsz, który też chętnie by posłuchał, ale ktoś musiał pełnić dyżur w tym domu.

Zosia spodziewała się, że „Dwudziestki” jako starzy wyjadacze sceniczni, którym już niejedna publiczność z ręki jadła, natychmiast nawiążą kontakt z dziećmi. Okazało się jednak, że to nie takie proste. Może tylko starsze dziewczęta zdradzały niejakie zainteresowanie zespołem, zapewne w wyniku męskich uroków roztaczanych szczodrze z improwizowanej sceny, chłopcy natomiast kręcili się niespokojnie, gadali po cichu, zajmowali się sobą na różne sposoby – Zosia była na granicy rozpaczy.

Adam obserwował ją i po raz kolejny doszedł do wniosku, że mógłby ją polubić. To znaczy, że już ją lubi. Ależ jej zależało na tym, żeby te jej dzieciaki dobrze wypadły! Tymczasem na próżno śpiewacy się pruli, na próżno coraz energiczniej śpiewali klasyczne szanty i własne ochocze piosenki, na próżno Qnia i Sęp sięgali wyżyn scenicznego dowcipu – dom dziecka „Magnolie” najwyraźniej miał ich w nosie.

Zosia zapomniała o Adamie – myśli jej bez reszty zajął straszny wstyd – ściągnęła ich tutaj, oni poświęcili swoje wolne popołudnie, żeby zaśpiewać dla niechcianych dzieci, a niechciane dzieci… matko jedyna, co ona im teraz powie?

Przebrzmiała właśnie piosenka „Popłyń do Rio”, która w normalnych warunkach wywoływała długo niemilknące brawa i którą zazwyczaj publiczność śpiewała wraz z zespołem.

Qnia już nawet nie próbował zachęcać dzieci do wspólnego śpiewania, było widać, że nic z tego nie będzie.

Zosi zrobiło się ciemno przed oczami. Zamknęła je na wszelki wypadek.

I wtedy zespół, zrezygnowawszy widać z prób rozweselenia niewdzięcznej publiczności, zaczął śpiewać balladę o okręcie, który przeszedł do historii. Do Zosi dotarło nagle, że w sali robi się coraz ciszej.

Liniowiec, co się zwał „Timeraire” nie wróci już do domu.

U kresu swej drogi zapadł w sen, w cichym doku, niepotrzebny już nikomu…

Zosia rozejrzała się po sali. No, no. Nie do wiary. Wszyscy siedzieli zasłuchani, wpatrzeni w śpiewających mężczyzn. Wszyscy chłopcy, nie tylko wszystkie dziewczyny i panie wychowawczynie!

Skończył się liniowców czas, odpłynęły w porty zapomnienia,

maszty nocą nie muskają gwiazd,

huk dział już tylko we wspomnieniach.

Nikt nie krzyczy „God save Queen”, „Vive la France”,

Nie ma już liniowców na La Manche… [2]

Zosia wprawdzie jakieś sto razy słyszała balladę o liniowcu „Timeraire”, znała ją na pamięć i też umiałaby zaśpiewać, ale tym razem, widząc zasłuchane twarze swoich chłopaków, sama się wzruszyła. A chytrzy śpiewacy, widząc, że wreszcie trafili, poszli dalej tym klimatem. Popłynęły pieśni o ciężkiej pracy wielorybników, o trudzie żeglowania, o tęsknocie za domem. Te ostatnie szczególnie wywoływały niemal bezdech w publiczności. Koncert zakończył się pełnym sukcesem, aczkolwiek jeśli chodzi o wyrażenie aplauzu, to nadal było cieniutko. Ale w tym wypadku ilość braw w przeliczeniu na jednego wykonawcę przestała się liczyć.

Publiczność odeszła, powłócząc nogami i szurając krzesłami, które miały być odstawione na swoje miejsca – zbliżała się pora kolacji, aczkolwiek kucharki też uległy urokowi zespołu i zamiast smarować kanapki pasztetem drobiowym, stały w drzwiach i słuchały, a nawet próbowały refrenować w co łatwiejszych piosenkach.

– My już musimy lecieć – oznajmił Qnia – więc nie zatrzymuj nas, Zosiu droga, na kolejne kawy. Ani na kolację. Jedziemy na bankiet!

– Nie macie pojęcia, jaka wam jestem wdzięczna! Tylko nie rozumiem zupełnie, dlaczego oni tak się strasznie zachowywali na początku…

– A ja chyba wiem – powiedział Adam. – Moje psychologiczne wykształcenie się we mnie odezwało. I ono mi podpowiada, że rozrywka im wisi. Nie dorośli do rozrywki w tej formie. Natomiast zainteresowali się piosenkami o prawdziwym życiu. Oni tu chyba niewiele wiedzą o prawdziwym życiu, co?

– A jakie tu jest życie – obruszyła się Zosia. – Prawdziwe życie jest w prawdziwym domu, a tu… szkoda gadać. Bardzo wam dziękuję, chłopaki, bardzo. Naprawdę.

Po kolei wyściskała wszystkich śpiewaków (i odebrała pięć serdecznych uścisków), aż doszła do Adama i tu ją coś zastopowało.

– Mnie też się należy – zaprotestował Adam i pochylił się ku niej z zamiarem zrobienia z nią niedźwiedzia.

Ułamek sekundy zawahała się, zanim zdecydowała wpaść w jego objęcia. Były to objęcia przyjazne i to wszystko. A jednak czymś się różniły od pozostałych pięciu niedźwiadków. W tych ramionach Zosia chętnie by pozostała na trochę, ot tak, żeby się przekonać, co one jej właściwie robią. Te ramiona. Te objęcia.

вернуться

[2] Przepiękną balladę o liniowcu, co się zwal „Timeraire” napisali wspólnie Artur Szczęsny i Wojciech Dudziński, a śpiewają ją rzeczywiście „Ryczące Dwudziestki” w sposób wyciskający łzy z co wrażliwszych oczu… Nawiasem mówiąc, autorka była kiedyś świadkiem (świadkinią???) podobnego koncertu – odbywał się on jednakowoż nie w domu dziecka, a w domu wychowawczym. Balladą, która uciszyła publiczność, była wtedy irlandzka piosenka „Red is the Rose”, z polskimi słowami opowiadającymi o domu na dalekich wzgórzach Walii. Śpiewał ją z „Dwudziestkami” niejaki Szkot (Henryk Czekała), a w oczach dzieci łzy błysnęły, owszem…