– Przyjedziesz do Krakowa na szanty?
Nawet nie zauważyła, który to spytał. Nie Adam w każdym razie. Z żalem opuściła „te objęcia”, aby odpowiedzieć.
– Nigdy nie byłam.
– Ale my cię nie pytamy, czy byłaś – powiedział łagodnie Janusz – tylko czy się wybierasz w lutym?
– Sama nie wiem… chyba nie mam z kim…
– Ja będę jechał na pewno – zadeklarował Adam. – Możesz jechać ze mną. To znaczy, będzie nas więcej, nie wiem, czy pojedziemy samochodem, czy pociągiem. Chcesz?
Zosię lekko zatchnęło, bo takiego szczęścia to już się nie spodziewała, naprawdę. Jakim cudem on ją zaprasza do Krakowa… ach, będzie grupa znajomych, no, trudno. Najważniejsze, że on będzie. Tylko nie wiadomo, ile kosztuje hotel… a w ogóle jak tam są noclegi zorganizowane, kurczę, przecież ona nic nie wie!
– Zdzwonimy się, to powiesz, czy się decydujesz – powiedział, jak jej się wydawało, z pewnym zniecierpliwieniem. – Oni mnie podwożą do Basenu Górniczego, więc cię na razie rzucam. Trzymaj się ciepło. Fajny był ten koncercik w sumie. Dawał do myślenia. Dziękuję ci, miałaś dobry pomysł…
Czyjeś krzepkie ręce wciągnęły go do wnętrza qniobusu zwanego również mahalasem, Qnia zatrąbił i auto znikło z pola widzenia Zosi, pozostawiając za sobą tylko bryzgi błota i smrodek spalin.
Zosia jeszcze kilka chwil unosiła się swobodnie nad ziemią, aż do momentu, kiedy przybiegł poseł od Darka z wiadomością, że Krzysiek i Żaba rozkwasili sobie nawzajem nosy, z których teraz krew leci strasznie i jak się jej zaraz nie zatamuje, to oni się wykrwawią na śmierć, a poza tym zaświnią cały dom, bo zamiast siedzieć spokojnie, to oni się, proszę pani, to jest, ciociu, ganiają po całym domu i nie chcą powiedzieć, o co się właściwie pobili, ale chyba dlatego, że Krzysiek powiedział na Żabę „ty mendo dworska”, ciociu, co to jest menda dworska?
Zosia westchnęła i udała się do domu, czynić pokój między wojującymi narodami.
Adam opuścił wesoły mikrobus na Basenie Górniczym, pomachał ręką odjeżdżającym przyjaciołom i poszedł na przystanek tramwajowy.
Ta Zosia. Sympatyczna zdecydowanie. Z gatunku tych, które chciałoby się trzymać za rękę w chwili śmierci.
Co on z tą śmiercią? To przez Biankę.
A ten dom – coś koszmarnego. Wielkie toto, nieprzytulne, wichry hulają na korytarzach, te wychowawczynie jakieś straszne gęsi (z wyjątkiem Zosi, oczywiście, która w najmniejszym stopniu nie jest gęsiowata i tego jej kumpla, Henia, który jednakowoż nie miał czasu). Dzieci jakby wszystkie jednakowe. Coś jest nie tak w tym domu, coś jest nie tak!
Może by tam zrobić jakąś interwencję?
Tylko w jakiej sprawie?
Nooo, coś by się znalazło, na pewno. Byle dobrze pogrzebać.
Tylko czy on jest pistoletem od afer wygrzebywanych na siłę?
Reportaż.
Nie, on nie jest także od reportaży. Reportaże są za bardzo pracochłonne. Od reportaży są starsze koleżanki. Na przykład Eulalia Manowska – ta sobie lubi podłubać. Albo Wika Wojtyńska. Druga hobbystka. Jego dłubanina nudzi.
Może namówić matkę, która przecież ma forsy jak lodu, żeby zasponsorowała temu domowi cokolwiek, jakieś meble ładniejsze albo sprzęt? Parę komputerów na pewno im się przyda, a matka sobie odpisze. Jeden procent czy coś takiego.
Bez przesady. Co go to wszystko obchodzi? Zauczestniczył w dobrym uczynku i na razie dosyć będzie.
Święta zbliżały się wielkimi krokami i Zosiny letarg został zastąpiony przez doroczne, najzupełniej bezsensowne poczucie winy. Na próżno tłumaczyła sobie, jak dalece jest ono bezsensowne – trzymało ją kurczowo i nie wypuszczało z zimnych łap.
Najgorzej robiło jej codzienne – a właściwie co – drugo – dzienne, bo tak ustawione miała dyżury – usypianie Cycka i Mycka. Im bliżej była Gwiazdka, tym bardziej bliźniacy wiedzieli, że nikt po nich nie przyjedzie. Ojciec nie dawał znaku życia, ale on nie dawał tego znaku właściwie odkąd pamiętali, liczyli raczej na mamę. Mama natomiast, z zawodu pracownik ogólny niewykwalifikowany, aktualny status: bezrobotna, znalazła sobie niedawno pana, który był nią zainteresowany, a nawet – kto wie – może zechciałby ją podnieść do rangi żony, więc musiała raczej intensywnie zajmować się panem, a nie durnymi bliźniakami, co trafiły jej się przez ewidentne niedopatrzenie i chyba każdy to rozumie, prawda? No więc mama pojawiła się jakiś tydzień przed świętami w „Magnoliach”, nawiedziła panią dyrektor, zostawiła jej bombonierkę z czekoladkami Lindta (były przecenione o siedemdziesiąt procent z powodu dwuletniego przeterminowania, w małych sklepikach na peryferiach miasta rzadko zdarzają się klienci na takie drogie czekoladki) i wyniszczyła wszystko, co i jak. Dla synów prezentu nie przywiozła, bo pani dyrektor przecież rozumie, że ona jako bezrobotna nie ma pieniędzy na wyrzucenie, co innego, gdyby było potrzebne jedzenie albo ubranie, ale to przecież placówka zapewnia, nie po to podatki płaciła, jak miała jeszcze pracę (w sumie były to jakieś trzy lata rozrzucone chaotycznie po jej bujnym życiorysie), żeby teraz państwowy dom dziecka nie znalazł tych paru groszy dla niewinnych dzieciaków. No i pani dyrektor chyba też rozumie, że ona by wolała z dzieciakami się nie spotykać teraz, bo one to zaraz będą przeżywać, a ona nie ma zdrowia wszystkiego im tłumaczyć. A znowu ten nowy pan nie jest zainteresowany cudzymi bachorami, więc pani dyrektor rozumie. No.
Uzyskawszy zrozumienie pani dyrektor, pani Arleta Płaskojć oddaliła się pospiesznie, oglądając się za siebie na wszelki wypadek, żeby widzieć, czy Cyryl lub Metody za nią nie gonią. I ewentualnie zwiać im w porę. Bracia o imionach prasłowiańskich świętych jej nie gonili, natomiast goniła jakaś grubawa facetka. Dopadła ją przed samą bramą i zatrzymała PARFORS. Znaczy, złapała ją za łokieć.
– Dlaczego pani mnie tak zatrzymuje PARFORS? – spytała wyniośle Arleta, bardzo zadowolona ze znajomości tak wspaniale brzmiącego terminu (był on świeży w jej słownictwie, a nabyła go od swojego nowego pana, który lubił takie wyrażanse; tak właśnie mówił: wyrażanse).
– Pani Płaskojć? – warknęła grubawa i Arleta zorientowała się, że nie będzie ona tłumaczyć się ze swego grubiańskiego zachowania.
– Proszę mnie puścić. Oczywiście, że to ja. Czym mogę pani służyć?
– Dlaczego, do ciężkiej cholery, nie odwiedza pani w ogóle synów? Dlaczego nie zabierze ich pani na święta do domu, tylko zostawia w bidulu? Co?
– A kto pani powiedział, że nie zamierzam ich brać na święta? – obruszyła się Arleta dla zasady.
Grubawa nieco przystopowało.
– Przecież widzę, że pani właśnie daje nogę – prychnęła, ale puściła łokieć Arlety.
– Ja nie daję nogi, ja wychodzę – oświadczyła Arleta wyniośle i chciała rzeczywiście wyjść, ale grubawa oprzytomniała i znowu złapała ją za łokieć.
– Chwila! Czy to znaczy, że pani po nich wróci przed świętami?
– A co to panią obchodzi? Kim pani w ogóle jest?
– Nawet tego pani nie wie, tak panią interesują własne dzieci! Jestem ich wychowawczynią! I obchodzi mnie to, bo to ja ich usypiam, ja im wycieram nosy i ja ich utulam, kiedy ryczą!
– No przecież za darmo pani tego nie robi, nie? Płacą pani? Państwo pani płaci?
– Płaci! Ale dzieci powinny mieć matkę! Zabierze ich pani na te cholerne święta, czy nie?
– Co się pani tak buzuje? Pewnie, że ich nie zabiorę. Ja już wyjaśniłam wszystko pani dyrektor i nie będę się teraz tłumaczyła przed panią! I proszę nie mówić bez przerwy „cholera”, dobrze?
– Cholera jasna! Dobrze. Może mi się pani nie tłumaczyć, ja już wiem, co chciałam wiedzieć. Jeszcze tylko jedno. Dlaczego pani się nie zrzeknie praw rodzicielskich? Może ktoś by ich adoptował, znaleźliby jakiś dom…
– Oni mają dom. Tutaj. Co pani sobie wyobraża, że ja bym swoje dzieci oddała jakimś obcym ludziom?
Korzystając z tego, że Zosia zamarła zdumiona taką logiką, Arleta wyrwała jej swój łokieć i szybciutko opuściła teren państwowej placówki opiekuńczo – wychowawczej.
Zosia dla odmiany pomału powlokła się w stronę domu, po drodze jednak zatrzymała się na chwilę przy dużej sośnie i cicho, ale dosadnie, używając bardzo wielu absolutnie niecenzuralnych wyrazów, powiedziała sośnie prosto w korę, co myśli o Arlecie Płaskojć i wszystkich jej podobnych lafiryndach.
– No więc ja teraz zupełnie nie wiem, co będzie korzystniejsze, paczka cukierków plus jakiś misiek dla każdego, czy jeden komputer na cały dom?
Adam siedział w Barze Jarze w towarzystwie Ilonki Karambol, pogodynki Kasi Krawiec i montażystki Joli Susło (wszystkie znalazły się swego czasu na słynnej liście castingowej), i usiłował wydusić z nich konstruktywne zdanie w sprawie ewentualnego obdarowania czymkolwiek Domu Dziecka „Magnolie”. Sponsorką prezentów zamierzał uczynić własną matkę, o czym ona do tej pory nie miała bladego pojęcia.
Koleżanki wysłuchały opowieści o koncercie szantowym, o dzieciach, o zaangażowanej osobiście Zosi i teraz zastanawiały się, co by tu doradzić koledze, którego najwyraźniej męczyło dobre serce.
– Ja uważam – zaczęła Ilonka – że każde dziecko powinno coś dostać. Sam wiesz, jak to jest z Gwiazdką. Jak nie dotkniesz paczki własnymi rękami, jak nie rozwiążesz kokardek i nie rozedrzesz papieru, to nie wiesz w ogóle, że dostałeś jakiś prezent. Absolutnie każdy dzieciak powinien dostać coś indywidualnie. Indywidualnie, mówię! To piwo było dla mnie, proszę pani, dzisiaj mogę, oddałam samochód na przegląd.
Montażystka Jola powątpiewająco kręciła głową.
– Coś ty, Ilona. Każdemu paczuszkę? I jeszcze każdemu coś innego kupić? To by trzeba było najpierw zrobić rozeznanie, ile które dziecko ma lat, jakie ma zainteresowania, co by chciało dostać. Matko, cała logistyka! Adam, jeśli możesz matkę stuknąć na jakieś pieniądze, to lepiej kupić coś dużego. Chociażby ten komputer. Takiego domu dziecka w życiu nie będzie stać na dobry komputer, muszą dostać w prezencie!
– Ty kota masz? – włączyła się do dyskusji Kasia pogodynka. – I gdzie im postawisz ten komputer? Na korytarzu, żeby się pozabijali? Ja ci ręczę, że najdalej na trzeci dzień komputer wyląduje w gabinecie u pani dyrektor albo księgowa zacznie na nim robić rozliczenia!