Do dzisiaj.
Dzisiejszego wieczoru poczuła w sobie, że jednak, być może, ewentualnie… ta sierota po ciotce żeglarce… to znaczy TEN sierota (idiotyczna jakaś zbitka gramatyczna!)… ten sierota, owszem, mógłby w niej fluidy rzeczone wskrzesić.
Nie wiadomo, oczywiście, czy sierota BYŁ królewiczem z bajki. Ale zdecydowanie na takowego wyglądał.
Aczkolwiek w tym wieku – na pewno po trzydziestce, a bliżej trzydziestki piątki – królewicze są raczej zajęci przez księżniczki z zaprzyjaźnionych rodów panujących, cholera.
Dlaczego zatem nie przywlókł do klimatycznej tawerny, na klimatyczny koncert „Ryczących Dwudziestek” swojej księżniczki, wiotkiej, jasnowłosej i błękitnookiej, o nogach jak marzenie?
Może księżniczka nie lubi tych klimatów.
Bzdury. Jaka księżniczka nie lubi słuchać i patrzeć na pięciu przystojnych facetów obdarzonych głosem i wdziękiem? Ona sama, Zosia Czerwonka, po prostu za tym przepada. Zdarzyło jej się kiedyś wziąć udział w obozie żeglarskim w Trzebieży, gdzie nauczyła się jako tako odróżniać ster od żagla, przy okazji łapiąc wirusa morskiej pieśni, śpiewanej z uczuciem, choć przeważnie fałszywie przez wszystkich kursantów. Od tej pory starała się wykorzystać różne okazje, aby posłuchać, jak śpiewają szanty zawodowcy i wraz z przyjaciółmi nabytymi w czasie słynnego kursu w Trzebieży ganiała po koncertach oraz festiwalach szantowych. Kariery żeglarskiej nie zrobiła, tłumacząc się brakiem czasu, a jak się nie ma czasu, to się nie żegluje i tak dalej. Tak naprawdę uznała po swym pierwszym przehaftowanym rejsie, że średnio ją bawi bycie załogą.
Jednakowoż… patrząc dzisiejszego wieczoru na posępnego Adama pomyślała, że siostrzeniec (bratanek?) takiej ciotki na pewno ma wszystkie możliwe patenty sternika, kapitana, admirała jachtowego i że być załogą na jachcie przez niego dowodzonym… kurczę, to by nie musiało być nieprzyjemne.
Na razie jednak pozostawała szeregowym załogantem na czymś, co nie przypominało w najmniejszym stopniu frunącej po falach fregaty, ani chociażby dezety – raczej stęchłą barkę używaną do nielegalnego przewozu odpadów chemicznych z terenu zaprzyjaźnionych krajów Unii Europejskiej do naszego naiwnego państwa. Kapitanem zaś tej barki, mało podobnym do siostrzeńca kaphornówki, była wciąż ta sama chuda jędza z wyłupiastymi oczyma i zaciśniętymi usteczkami, Aldona Hajnrych – Zombiszewska, wyjąca pięćdziesiątka nienawidząca świata i ludzi. Pani, dla swej urody i charakteru słusznie zwana Zombie – zarówno przez personel, jak i przez pensjonariuszy domu dziecka na prawobrzeżnym przedmieściu Szczecina, tuż pod Puszczą Bukową.
Do tego właśnie domu, w którym zajmowała mikroskopijne mieszkanko służbowe na poddaszu, wracała Zosia dobrze po północy, zadumana i rozdzierana przez uczucia kompletnie przeciwstawne. Świadomość, że jednak reaguje wciąż na mężczyzn, była dla niej krzepiąca. Świadomość, że ten mężczyzna, na którego ona zareagowała, na nią nie reaguje wcale – raczej nieprzyjemna. Ostatecznie zwyciężyła świadomość numer dwa i Zosia wkroczyła w progi domu o wdzięcznej nazwie „Magnolie” w nastroju minorowym.
Nastrój ten pogłębił się znacznie, kiedy zza winkla korytarza na pierwszym piętrze wychynęła wysoka postać owinięta koronkowym szalem i stanęła przy schodach, uniemożliwiając Zosi swobodne przedostanie się na poddasze.
– Dobry wieczór – skrzypnęła postać sarkastycznym tonem. – Miło, że pani jednak czasem wraca do domu, pani Czerwonka. Dobrze, że dzieci nie widzą, o której to pani wychowawczyni się pojawia. I nie czują, jak pachnie.
Fakt, jedyną wadą tawerny jest to, że wolno w niej palić, w związku z czym po kilku godzinach tam spędzonych, zwłaszcza kiedy ktoś daje koncert i piwniczka zapchana jest słuchaczami – człowiek i jego ubranie przesiąkają charakterystycznym smrodkiem papierosów i piwa. Zosia, zaprawiona w bojach, po powrocie z takich koncertów natychmiast wskakiwała pod prysznic, a ubranie ładowała do pralki. Tym razem pani dyrektor wywąchała ją, zanim Zosia zdążyła zrobić to, co zawsze.
Normalnie Zosia odpyskowałaby coś w rodzaju, że jest dorosła, ma prawo i nikomu do tego, jak pachnie, ale tym razem wciąż miała przed oczami wizję posępnego, czarnowłosego faceta, stojącego na mostku kapitańskim fregaty prującej fale pod pełnymi żaglami. Tak jej się ten Adam zwizualizował i już. Spojrzała więc na panią Hajnrych – Zombiszewską łagodnie i melodyjnym głosem powiedziała:
– To ja już pójdę do siebie, dobranoc, pani dyrektor.
Płynnym ruchem wyminęła dyrektorkę, która miała nadzieję na przyjemną wymianę zdań, zakończoną swoim zwycięstwem i wkroczyła na schody. Aldona wyraziła jeszcze ironiczną nadzieję, że nie będzie trzeba nikogo wyciągać na dyżur przy użyciu siły, ale nie doczekała się odpowiedzi i odeszła jak niepyszna.
Fregata z mostkiem i kapitanem pojawiła się znowu w świadomości Zosi i nie pozwoliła jej dostrzec niewyraźnej figurki majaczącej przy drzwiach mieszkania. Zosia prawdopodobnie by ją rozdeptała, gdyż figurka nie zamierzała ani drgnąć, ani się odezwać, na szczęście jednak potknęła się o wystającą lewą nogę, zaklęła z cicha pod nosem (pomna nieprzyjaznej obecności pani dyrektor piętro niżej) i włączyła światło.
– Matko święta, Aduś, to znowu ty. Co tu robisz, zamiast spać jak Bóg przykazał o tej porze?
– Pani tez nie śpi – powiedziała arogancko figurka, nie wymawiając szypiaszczych.
– Aduś. Ja to ja, a ty to ty. Jestem dorosła i wróciłam sobie z ląfrów. Wolno mi. Najwyżej się nie wyśpię jutro. A ty powinieneś być we własnym ciepłym łóżeczku, przytulić jakiegoś misia i spać, bo będziesz nieprzytomny jutro na lekcjach i znowu przyniesiesz pałę. To co, wracasz do misia?
– Pierdolę misia – powiedziało dziecko ponuro. Zosia westchnęła ciężko. Fregata z kapitanem odfruwała coraz dalej.
– Adek, umówiliśmy się, że jeśli będziesz używał przy mnie wyrazów, to przestanę się z tobą przyjaźnić. Wiesz, że nie muszę się z tobą przyjaźnić. Nie jesteś z mojej grupy. No to jak?
– Pseprasam. Ja chcę się z panią psyjaźnić. Nie mogłaby mnie pani wziąć do swojej grupy?
– Teraz, w nocy? – Zosia dobrze wiedziała, że pani dyrektor ani w nocy, ani za dnia nie zgodzi się na przeniesienie Adusia do jej grupy. Gdyby Aduś był w grupie Zosi, to Zosia prawdopodobnie nie pozwoliłaby pani dyrektor znęcać się nad nim. Dla pani dyrektor była to jedna z ulubionych rozrywek – niestety, od jakiegoś czasu nie miała go u siebie, czyli pod ręką, ale zawsze potrafiła dopaść nieszczęśnika na neutralnym gruncie. Jego wychowawczyniom było wszystko jedno, czy Adolf obrywa, czy nie.
– Najlepiej teraz – mruknął. – No, ja wiem, że to niemożliwe. Ale chciałbym z panią pogadać.
– W dzień nie możesz? – zapytała bez większej nadziei Zosia, która dobrze wiedziała, że jak Aduś zacznie się zastanawiać nad niedoskonałościami świata tego, to nie skończy tak prędko. Do tej pory jednak przychodził na pogawędki wyłącznie w dzień. Co go tak przypiliło? I ciekawe, jak długo tu siedzi, przecież chłodno na tych schodkach.
Dotknęła lodowatej ręki chłopca i zrobiło się jej go żal.
– Zmarzłeś – mruknęła. – Chodź, zrobię herbaty z sokiem malinowym, to się rozgrzejesz. Coś się stało?
– Eee, nic takiego, ale to ja powiem psy tej herbacie – odmruknął wymijająco Aduś i pociągnął nosem. – Pani śmierdzi jak mój tato – skonstatował, podnosząc się ciężko ze schodka.
– Ja śmierdzę tylko chwilowo, bo byłam w pubie i piłam piwo, i wszyscy tam palą papierosy, ale zaraz się wykąpię, przebiorę i upiorę. – Z trudem powstrzymała się od przypomnienia, że tato, w przeciwieństwie do niej, śmierdzi permanentnie, rzadko się myje i chyba nigdy nie pierze ubrań. Tato Adusia bowiem, Dionizy Seta, jak osiągnął kilka lat temu zaawansowane stadium alkoholizmu, tak postanowił się w nim utrzymać do końca życia.
– Bo żebym ja się, pani dyrektor, inaczej nazywał – tłumaczył wielokrotnie Aldonie Hajnrych – Zombiszewskiej. – Żebym ja się, na ten przykład, nazywał Pięćdziesiątka. Albo jeszcze lepiej Dwudziestkapiątka. Znaczy się, Szczeniaczek. Pani rozumie, taki mały kielonek. Szczeniaczek. No. Ale ja się nazywam Seta. To jak ja mam być trzeźwy? Ja nie mogę. Nie ma, pani rozumie, takiej po…opcji. Mnie nie wypada. Nobles obliż – dodawał, elegancko akcentując ostatnie sylaby, bardzo zadowolony ze swojej oszałamiającej erudycji.
Aldona zwana Zombie nie zdradzała jednak skłonności do oszołomień na tle francuskiej wymowy Dionizego Sety. Zosia była kiedyś świadkiem jednego z licznych spotkań tej pary. Porządkowała dokumenty w wielkiej szafie, a pani dyrektor usiłowała przekonać Dionizego do ratowania rodziny, znajdującej się właśnie w stanie demontażu.
– Panie Seta – ciskała słowami spomiędzy zaciśniętych warg, jak gdyby były one (słowa, nie wargi) kamieniami rzucanymi na szaniec. – Panie Seta. Ja panu przypominam. Pan jest ojcem. Adolf jest pana synem. Tak, czy nie?
– W zasadzie tak – próbował wykrętów Dionizy. – Ale wszelakoż…
– Żadne wszelakoż! Nie wyprze się pan w żadnym sądzie, chociażby dlatego, że Adolf jest do pana podobny jak dwie krople wody!
– Z tymi kroplami to ja bym nie przesadzał… wąsów nie ma – rozkosznie zachichotał kochający tatuś.
– Panie Seta! Niech pan tu nie rżnie głupa! Jest pan ojcem i ma pan cholerny obowiązek opieki nad nieletnim synem! To wstyd dla pana, że syn znajduje się w placówce!
– Straszny wstyd – zgodził się Dionizy potulnie, ale zaraz błysnął chytrym oczkiem. – Tylko, widzi pani dyrektor, ja sam bez matki nie poradzę. A matka…
Tu artystycznie zawiesił głos i zatrzepotał rzęsami. Zosia nie wiedziała wtedy, dlaczego pani dyrektor spłonęła w tym momencie krwawym rumieńcem, a jej głos zamienił się w złowrogie warczenie.