Chłopcy nie bardzo mieli ochotę na wysłuchiwanie kolejnego bożonarodzeniowego kazania – zwłaszcza po tym jednym, które wygłosiła Zombie na początku ogólnej domowodzieckowej wieczerzy. Ociekało ono fałszywą słodyczą i wywołało u wychowanków słuszny odruch wymiotny. Dyrektorka wygłosiła je i natychmiast odeszła, nie czekając na opłatek, barszcz i resztę, albowiem umówiła się u jednych znajomych na wspólne spędzanie świąt. W domu nic nie robiła, stwierdziwszy, że bez pana Zombiszewskiego, który, jak wiadomo, uciekł w świat w towarzystwie tej TIR – girl, Setowej, święta w domu byłyby tylko niepotrzebnym rozdrapywaniem ran. Argumentacja miałaby może sens, gdyby nie to, że i w obecności małżonka pani Hajnrych – Zombiszewska żadnych świąt nie urządzała – twierdziła, że wszystko przecież jest i tak doskonale zorganizowane w „Magnoliach”.
Zosia nie miała zamiaru wygłaszać czegokolwiek. Postanowiła natomiast nauczyć swoich chłopców najweselszej pastorałki, jaką znała z dzieciństwa – „Hej w dzień narodzenia”. Początkowo trochę się opierali, ale po jakimś czasie złapali nastrój i zgodnym chórem Śpiewali: „Pani gospodyni, domowa mistrzyni, okaż swoją łaskę, każ upiec kiełbaskę”. Nie wiadomo dlaczego zwrotka o kiełbasce wychodziła im najlepiej. Każde kolejne wykonanie zagryzali pierniczkami i ciastem, a z braku kompotu popijali colą.
Jedynymi osobami, które w tym wesołym chórze nie fałszowały, byli Zosia, rodzeństwo Kornów (Julka doszła na ten wieczór do grupy brata, porzucając bez żalu swoją własną) i Adolf Seta. Nikomu jednak zbiorowe knocenie nie przeszkadzało – wszak liczy się intencja – nastroje wybitnie się poprawiły, a kiedy pastorałka była już opanowana do perfekcji, a nawet niektórym nieco się przejadła – nauczono się kolejnej, „Jam jest dudka”. Rozpracowano ją „na role” i Adolf został dudką. Intonował kolędę miękkim chłopięcym altem (dopiero w refrenie wchodził chór) i własny śpiew wprawił go w stan bliski nirwany.
Zosię natomiast wprawił najpierw w zdziwienie – taki, kurczę, Seta, a taki ma ładny głos i tak śpiewa! Natychmiast jednak sama siebie w myślach trzepnęła po łapach. Czyżby już tak jej się zakodowało, że Adolfik nie jest w stanie niczego zrobić z sensem? A gdzie wiara w człowieka? Wiara w możliwości wychowanka? Zrobiło jej się wstyd. Ona naprawdę nie powinna wątpić w te dzieciaki, bo jeśli ona w nie zwątpi, to cóż one same? Zwłaszcza młody Seta? Powinna się raczej spektakularnie zachwycić jego śpiewem, żeby go podnieść na duchu. Na razie jednak dała spokój spektakularnym zachwytom, bo nie bardzo wiedziała, jak je wyrazić, żeby nie zabrzmiało to sztucznie. Poza tym nie było to potrzebne – Adolf był szczęśliwy.
Kiedy już była pora na rozejście się do łóżek, Zosia ogłosiła komunikat o zaproszeniu na sylwestra. Julka i Adolf otrzymali zapewnienia, że się ich wyrwie z macierzystych grup, żeby też mogli pojechać. W ten sposób wieczór wigilijny przynajmniej w jednej grupie w bidulu „Magnolie” zakończył się pogodnie.
– To wszystko przecież nie ma sensu – westchnął ponuro Darek, wiercąc się w fotelu. Westchnienie niby nie było przeznaczone dla żadnych konkretnych uszu, ale bezbłędnie trafiło do ucha Zosi, siedzącej przed nim.
Adam dotrzymał obietnicy i zorganizował transport do Lubina. Opowiedział rzewną historię o dzieciach z bidula znajomemu dyrektorowi jednej z większych firm Szczecina i firma ta wypożyczyła mu dwunastoosobowy mikrobusik. Wprawdzie wraz z nim jako kierowcą jechało w sumie trzynaście osób, ale braci Płaskich postanowiono uznać za odpowiednik jednej osoby. W przeciwieństwie do Wigilii dzień był pogodny, a słońce jarzyło się dziarsko w śniegu, który napadał poprzedniej nocy.
Zosia obróciła się i spojrzała bystro w oczy Darka. Artystycznie podniósł je do nieba na znak, że całe życie, a nie tylko jedną wycieczkę uważa za ogólnie pozbawione sensu.
– Co nie ma, czemu nie ma, co ty gadasz za bzdury jakieś? Przepraszam cię, Żaba, usiądź na chwilę na moim miejscu, dobrze? O co ci chodzi, mój młody padawanie?
– O wszystko.
– Mów.
– A co ja będę gadał…
– Gadaj zaraz.
– O jeny, nie chce mi się.
– Mów, serdeńko, bo się trzepnę.
Darek spojrzał spod oka.
– Tam było „milcz, serdeńko”.
– No, proszę, czegoś cię w tej szkole nauczyli. Mów, mów. Jak już zacząłeś, to skończ. Bo mnie będzie gryzło, że nie wiem. Nie rób mi tego.
– No dobrze. Powiem pani. – Darek, jedyny w grupie, nigdy nie nazywał Zosi ciocią. – Ja uważam, że to nie ma sensu, żeby gdzieś tam jeździć, bo nas ktoś z łaski zaprosił, bo ktoś chce zrobić dobry uczynek i my się jak raz nadajemy. Ja mam gdzieś, żeby mnie oglądali jak małpę.
– Ale to nie ciebie mają oglądać, tylko ty masz oglądać.
– Pani tak mówi, a potem będzie jak zawsze.
– Co to znaczy, jak zawsze?
– No, jakiś ktoś sobie poprawi samopoczucie, a my się będziemy musieli uśmiechać. A mnie to wali, ja się nie chcę uśmiechać, bo tak wypada.
– Chyba was zacznę kasować na pieniądze za to wyrażanie…
– Przecież my nie mamy pieniędzy. Ale przepraszam. Mnie to wisi.
– Mnie to jest obojętne. Tak mów. A, że nie macie pieniędzy, to nic nie szkodzi, będziecie mi weksle podpisywać, a jak zaczniecie zarabiać, to was skasuję. Słuchaj, Darek. To jest tak. Ktoś nas zaprosił, żeby nam sprawić przyjemność. To wszystko. Nie dorabiaj do tego żadnej ideologii. Kiedyś mi przyniosłeś kwiatki, pamiętasz?
– Pamiętam. Fajnie kwitły te krzaki, to narwałem.
– I co, chciałeś mi się podlizać?
– No, nie. Faktycznie, chyba rozumiem, o co pani chodzi. Chciałem, żeby pani było przyjemnie.
– I było. I wszycho, mój drogi. Więc nie kombinuj, tylko się ciesz.
– A z czego ja się mogę cieszyć pani zdaniem?
– Jezu. Ze wszystkiego. Że słońce świeci, że śnieg zakrył ten cały syfek dookoła, że poznasz fajnych ludzi. Pogadamy sobie i się rozejdziemy, ale cośmy pogadali to nasze. Rozumiesz?
– Rozumiem. Teraz pani płaci.
– Za co?
– Za syfek, hehe. Pani patrzy, tam widać wodę. Zalew to jest?
– Zalew.
– Fajna woda, duża. Kurczę, fajnie by było mieszkać nad wodą…
Zosia przyznała mu rację i przesiadła się z powrotem na swoje miejsce koło braci Płaskich. Prawdę mówiąc, też wcale nie była pewna, czy ta wycieczka wypali w ostatecznym rozrachunku.
Prawdę mówiąc, Adam też nie wiedział, a nawet odrobinkę żałował, że dał się ponieść odruchowi – sam nie wiedział, czego to był odruch? Dobrego serca? Nieuzasadnionego poczucia winy za grzechy całego świata? Potrzeby bycia pożytecznym?
Wszystkie te odruchy uznał za dość idiotyczne, ale za późno było, żeby cokolwiek zmieniać. Prowadził więc busik, robiąc dobrą minę do kiepskiej gry i od czasu do czasu rozmawiał przyjaźnie z siedzącymi na przednim siedzeniu Alanem i Markiem Skrobackim. Przed wyjazdem losowali te miejsca za pomocą patyczków; szczęściarz, który wygrał, miał prawo nie tylko siedzieć z przodu, ale dobrać sobie kogoś za towarzysza podróży. Najdłuższy patyczek wyciągnął Alan i zażyczył sobie towarzystwa Marka – kiedy bowiem nie spał, obdarzał tego spokojnego szesnastolatka sporą dozą zaufania i przyjaźni. Rozmowa z Adamem dotyczyła głównie spraw dziennikarskich, którymi Marek był szczerze zainteresowany – w przyszłości widział siebie jako dziennikarza związanego koniecznie z jakimś ruchem ekologicznym. Przyroda stanowiła jego hobby; nauczycielka biologii miała nawet wobec niego pewne plany co do olimpiady, ale odmówił. Nie chciał automatycznie wkuwać pod kątem wyścigu, jak się wyraził, wolał skakać z jednego ekologicznego tematu na drugi, trzeci i dwudziesty trzeci. Ten system spowodował, że miał wiedzę sporą, ale raczej powierzchowną. W sam raz dla dziennikarza, jak stwierdził Adam, który sam dysponował mnóstwem wiadomości z wielu dziedzin – niekoniecznie z sobą powiązanych.
Podjechali na malutki, wybrukowany i starannie wysprzątany parking pod domem i w tej samej chwili otworzyło się gwałtownie pchnięte okno na parterze. W oknie pojawiła się malutka postać okrągłej starszej pani, machającej przyjaźnie rękami. Po paru sekundach okno zamknęło się z trzaskiem i starsza pani stanęła na ganku.
– Adaś! Z dziećmi! No, bo już myślałam, że się was nie doczekam!
– A bo ciocia strasznie niecierpliwa. Tu mam przedstawiać, czy wejdziemy do domu?
– Do domu, bo zimno. Widziałeś, jak ładnie mam odśnieżone?
– Właśnie zastanawiałem się, kto cioci tak ładnie odśnieżył…
– Sama sobie odśnieżyłam, chłopcze! Sama! Patrz, ile można zrobić, jeśli się ma wolę walki. Co to, same chłopaki? Nie, jest jedna dziewuszka i jedna pani. Dzień dobry pani, ja jestem Lena Dorosińska. Widziałam panią na cmentarzu. Dobrze pamiętam? Na pogrzebie Bianki. Buty możecie wytrzeć i nie zdejmować, chyba że chcecie, w domu ciepło…
– Mamy kapcie, bo skoro będziemy tu nocować, to trzeba się zadomowić. Czy mogę pani wszystkich przedstawić?
– Możesz, dziecko, tylko to sensu nie ma, bo ja i tak zapomnę. Za dużo was, żeby tak od razu zapamiętać. Na bieżąco się nauczę. Niech pani mi powie, jak ma na imię?
– Ja się nazywam Zofia Czerwonka.
– Bardzo mi przyjemnie. A pani wie, że tu niedaleko jest wzgórze Zielonka?
Zosia nie wiedziała tego i nie była pewna, czy usłyszała tę nowinę dlatego, że zdaniem Leny Czerwonka pasuje do Zielonki, czy raczej się kolorystycznie gryzie. Zostawiła jednak ten pasjonujący temat odłogiem. Właśnie zaczynała się zastanawiać, jak to się stało, że mieszkając w Szczecinie całe życie, nigdy nie obejrzała sobie porządnie wyspy Wolin. Parę razy była w Międzyzdrojach, raz rzuciła okiem na Festiwal Wikingów i to było wszystko. Odwiedzała też Świnoujście, ale to już kolejna wyspa, Uznam. Tak naprawdę małą miała wiedzę o tych stronach. I to chyba błąd, bo tu jest jakoś tak bardziej przecudnie… kurczę… i ten dom, taki duży, taki fajny i z takim obłędnym widokiem…