Chłopcy stali karnie w przestronnym holu, więc zarządziła szybkie rozpakowanie się w przeznaczonych im na nocleg pomieszczeniach, a zaraz potem zbiorowe wyjście na zwiedzanie. Darek natychmiast zaprotestował, bo on by wolał indywidualnie, ale Zosia była stanowcza.
– Indywidualnie to nie dziś, kochany. Nie znacie okolicy, jeszcze mi który zabłądzi. Poza tym musisz mi pomóc pilnować wszystkich. Nie chciałabym zgubić Cycka i Mycka… Boże, musimy wreszcie wymyślić im jakieś przyjemniejsze zdrobnienia! Gdzie mamy spać? Chciałabym, żeby chłopcy zostawili tam swoje bambetle, zanim wyjdziemy…
Nie dokończyła, że wtedy będą wracać już jakby do siebie. Wydało jej się to nietaktowne. Nie wiedziała, dlaczego.
Lena zastanowiła się przez moment.
– W zasadzie spać możecie, gdzie chcecie, z wyjątkiem mojego pokoju i Adama, Adam wam pokaże, które to. Adasiu, panią Zosię połóż w małym, ze skośnym dachem, we dwie z dziewczynką się zmieszczą, tam są dwa łóżka, wiesz. A reszta niech kombinuje. Połówki, materace i pościel są w schowku pod schodami. To bardzo dobry pomysł, żebyście teraz gdzieś poszli, bo szybko się ściemni, to potem już nic nie zobaczycie. A jak wrócicie, to was nakarmię.
– Barszczem, oczywiście, prawda, ciociu Leno?
– Prawda, synu. I tym, co wczoraj przywiozłeś. Dobrze, że o tym pomyślałeś, bo sama bym nie wykarmiła takiej zgrai…
– W pokoju ciotki Bianki mogą spać?
– Oczywiście, jeśli tylko chcą, niech śpią. A co, myślisz, że przyjdzie ich straszyć?
– Może i nie przyjdzie… Dobrze, chodźcie, młodzieży, pokażę wam chatę.
Pokazał im trzy nietykalne pokoje – Leny, Zosi i swój, i pozwolił, aby swobodnie rozpełzli się po domu. Miał nadzieję, że każdego coś tam zaciekawi i będzie o czym rozmawiać wieczorem. Bo jeżeli nie – to naprawdę będzie masakra, a zapraszali go koledzy (i koleżanki zwłaszcza) na dziennikarskiego sylwestra w Klubie 13 Muz, to odmówił, idiota, co go podkusiło, na litość boską, skoro od dawna jest świadom, iż każdy dobry uczynek musi, po prostu musi być słusznie ukarany…
Zosia najpierw z obowiązku rzuciła pedagogicznym okiem, czy wszyscy chłopcy zachowują się jak należy i stwierdziwszy, że niczego nie demolują ani nie kłócą się przy podziale miejsc, spokojnie poszła do swojego pokoju z pochyłym dachem, zabierając przy okazji plecak Julki, która ugrzęzła chwilowo w łazience. Uwielbiała takie pokoje. Okno od strony wody, prześlicznie. Poczuła, że ten dom ją przygarnia, wręcz przytula do siebie… Boże, co za miejsce! Co za dom cudowny, tyle zakamarków… A ten pokój chyba najmilszy. Dwa spore tapczany, nie żadne wąskie prycze, z pewnością bardzo wygodne. Kątem oka zauważyła na jednym z nich rozciągnięte wspaniałe futro, ale wzrok jej przykuwał widok za oknem, ten sam, który tak kochał Adam – słońce idące ku zachodowi i tworzące na wodach Zalewu świetlisty szlak z milionów złotych gwiazdeczek. Och, i te wszystkie wyspy…
Ciekawe, jak tu się śpi ze świadomością istnienia tak blisko tych wszystkich cudów?
Nie odrywając oczu od hipnotyzującego widoku złocistej drogi na wodzie, Zosia padła jak długa na bliższy z dwóch tapczanów.
Straszny krzyk zelektryzował wszystkich w domu. Adam, zorientowawszy się, że krzyk dobiega z pokoju na piętrze, rzucił na podłogę torbę, którą właśnie chciał zanieść do siebie i popędził po schodach, za głosem. Razem z nim pędzili chłopcy. Niektórzy mieli bliżej, więc prędzej dobiegli i pierwsi zobaczyli, co było do zobaczenia.
Zosia siedziała na podłodze, trzymając się za serce. Na tapczanie, pochylając nad nią ogromny łeb, siedział wielki czarny pies i przyglądał jej się ciekawie.
Chłopców trochę cofnęło, dzięki czemu Adam mógł wpaść do pokoju, gotów do interwencji.
Na widok kompletnie zdezorientowanego Azora, brutalnie wyrwanego z drzemki, ryknął niepohamowanym śmiechem. Azor, utykając, zlazł z tapczanu, mimochodem polizał Zosię w czubek głowy i poszedł się przywitać z Adamem.
Chłopców odblokowało i również zapragnęli się przywitać, więc gremialnie rzucili się na psa, co przyjmował z powagą, ale bez niechęci. Zosia pozbierała się z podłogi i siadła na opuszczonym przez Azora tapczanie.
– Matko jedyna – powiedziała na przydechu. – Dostałam zawału serca. Macie na podorędziu jakieś bajpasy dla wszystkich gości, których on wystraszy na śmierć?
– Moim zdaniem, to ty go wystraszyłaś – zaśmiał się Adam. – To nasz Azor. Właśnie się zastanawiałem, gdzie się podział. On jest staruszkiem, choruje na reumatyzm i nie lubi zimy. Pewnie go bolały łapy i uciął sobie drzemkę. A tu nagle pojawia się obca pani i strasznie krzyczy…
– Mało tego – przyznała się Zosia. Ja na niego wskoczyłam. To jest nowofinland?
– Nowofunland – poprawił Adam. – Nazywa się Azor, bo ciotka Bianka lubiła sobie pożeglować dokoła Azorów, a kiedyś nawet tam mieszkała przez rok czy półtora. Dobry z niego piesek, tylko ma już swoje lata. Nie chce mu się ruszać z miejsca, jak już gdzieś zalegnie.
Dobry piesek właśnie sumiennie oblizywał wszystkie twarze i ręce, które znalazł w pobliżu. Po czym wydał z siebie straszny, przeciągły, basowy pomruk i zwalił się na podłogę, łapami do góry, w pozycji „poddaję się, tylko mnie teraz drapcie”.
Patrząc na kotłujących się z psem chłopców, Zosia poczuła kolejny w swoim życiu atak złości na panią Hajnrych – Zombiszewską, która, powołując się na rozliczne przepisy, stanowczo zabraniała trzymania w domu dziecka jakichkolwiek zwierzaków. Żeby już nie myśleć o tej koszmarnej babie, zarządziła wyjście.
– Bo słońce zajdzie i nie będziemy wiedzieli, gdzie jesteśmy!
Oczywiście, chłopcy koniecznie chcieli, żeby Azor poszedł z nimi, ale Adam pokręcił głową z powątpiewaniem.
– Jemu się raczej nie będzie chciało – powiedział. – Mówiłem wam, łapy go bolą, ma reumatyzm, lumbago, artretyzm, nie wiem, co jeszcze. Zimą chodzi tylko w krzaczki, a gdyby się nauczył spuszczać wodę w klopku, to by w ogóle z domu się nie ruszał.
Nienaturalnie ożywiony (jak na siebie) Alan padł na kolana przed Azorem, objął go za szyję i coś tam mu żarliwie naszeptał do ucha. W odpowiedzi pies przejechał mu jęzorem po całej twarzy i stęknął wyraziście.
– Ja go poprosiłem, żeby poszedł – zakomunikował Alan. – Powiedział, że pójdzie. Chodź, piesku. Idziemy na spacer.
Ku zdumieniu Adama nowofunland, stęknąwszy jeszcze raz, podniósł się na cztery łapy, otrząsnął zmiętoszone przez chłopców futro i stanął, gotów do wymarszu. Alan, szczęśliwy, ujął go za obrożę i najwyraźniej mianował się jego nowym panem.
Długo ty z nim nie będziesz – pomyślała ponuro Zosia. – Do jutra. Żeby tę Aldonę… ach, nieważne. To znaczy, żeby ją szlag trafił.
Zosia nie potrafiła hamować własnych emocji.
Czasem musiała, ale zawsze wiele ją to kosztowało.
Poszli na wzgórze Zielonka, popatrzeć na świat. Rzeczywiście, było na co. Zobaczyli nawet kawałek morza. Poganiali trochę po okolicznych polach i lasach. Obrzucili się śnieżkami i nawet zrobili rachitycznego bałwana. Na porządnego, tłustego okrąglaczka zabrakło śniegu, ale nawet taki chudy bałwan sprawił im sporo przyjemności. Na ogólne życzenie otrzymał imię Stasiu, po czym został zbiorowo skopany i rozniesiony w proch i pył.
Kiedy wracali, Adam zagadnął ją właśnie o bałwana.
– Słuchaj, czy to, że nazwali go Stasiu, to ma jakieś znaczenie? Wiąże się z kimś autentycznym? Jakiś Stasiu jest na rzeczy?
– Obawiam się, że tak, mój zmiennik, bo na grupę jest dwójka wychowawców, nazywa się Stasiu Jończyk. Nie jestem pewna, czy nie mieli go na myśli. A bo co?
– A bo nic. Wiesz, ja kiedyś kończyłem psychologię, trochę mi zostało takiego zawodowego zainteresowania ludzkimi reakcjami. Tu się rzucało w oczy, że oni tego bałwana nie skopali abstrakcyjnie. On im się czymś naraził, ten bałwan. A twój Stasiu co?
– Tylko nie mój, proszę cię uprzejmie! To jest taki stary grzyb sromotnik, co przez całe życie pracował w domu dziecka, bo, jak podejrzewam, kocha mieć władzę absolutną nad ludźmi. Wychowawca w bidulu takową ma. I używa, jak potrafi. I jak chce. On do nich nie mówi normalnie, on do nich wrzeszczy, warczy, albo szczeka. Przepraszam twojego psa. Komenderuje. Powinien być strażnikiem więziennym, a nie wychowawcą. A ty myślisz, że oni tak odreagowali?
– Tak to wyglądało. Nie przestraszaj się, koleżanko, im to dobrze zrobiło. Wyładowali się na bałwanie i przez jakiś czas nie będą mieli ochoty skopać pana Stasia.
Przystanęła, trochę zadyszana, bo właśnie szli pod górkę.
– Nie leć tak, ja nie mam takich długich nóg, jak ty. Słuchaj, Adam, ty masz wykształcenie psychologiczne?
– Jakieś tam mam, ale nie jest ono wiele warte, bo z psychologią zerwałem stosunki towarzyskie z piętnaście lat temu. Chciałem się bawić w psychoterapię, a potem mi to chcenie przeszło. Zostałem obibokiem.
– Przestań!
– Naprawdę. Tak mnie określała ciotka Bianka świętej pamięci i miała rację. Uważam, że jestem obibokiem w czystej postaci, robię wyłącznie to, co mi sprawia przyjemność i przychodzi bez trudności. Wiesz, to całe dziennikarstwo, żeglowanie, to zabawa, a nie praca.
– Musisz mi o sobie więcej opowiedzieć, ale ja mam wrażenie, że jesteś człowiekiem pracowitym…
– Tak mówisz, bo mnie nie znasz. Ciotka Bianka znała mnie lepiej i ona nie miała złudzeń.
Zaczął się śmiać.
– Wiesz, że zostawiła mi ten dom w testamencie, ale pod warunkiem, że się ustatkuję i ożenię? I jeszcze znajdę mu jakieś pożyteczne zastosowanie. Biedna ciocia. Nigdy nie dostanę tego domu. Powinna była wymyślić coś łatwiejszego.
Zosia nic nie powiedziała z dwóch powodów. Po pierwsze, Adam znowu automatycznie przyspieszył, w związku z czym ona automatycznie dostała zadyszki. Po drugie, coś jej zakiełkowało w głowie… coś tak szalonego, że wolała na razie przestać o tym myśleć.
Pobyt w domu na klifie udał się nadspodziewanie. Chłopcy bawili się doskonale, zachowywali przyzwoicie, nikt nie zbił chińskiej wazy z epoki Ming – być może dlatego, że jej tam nie było – choć i tak było mnóstwo przedmiotów, które mogli zepsuć, połamać, stłuc, uszkodzić: żadnemu nic się nie stało. Nowy rok powitano w ogrodzie, wołając gromko życzenia, żeby niosły się po wodzie, oświetlonej jaskrawym, zimowym księżycem prawie w pełni. Opowiadania ciotki Leny znalazły chętnych słuchaczy – a zarówno Zosia, jak i Adam najbardziej bali się, że chłopcy uznają starszą panią za okropną nudziarę, okazało się jednak, że jej żeglarskie opowieści zainteresowały prawie wszystkich. Cycek i Mycek byli na nie troszkę zbyt młodzi, ale nimi zajęła się Julka, którą średnio obchodziły żagle i oceany świata. Dosyć szybko Lena wskoczyła na swojego ulubionego konika, wyciągnęła z szafki jakieś śpiewniki i uparła się, że nauczy gości śpiewać ze dwie szanty. Udało jej się to bez trudu, są to bowiem śpiewki bardzo proste, których pierwotnym przeznaczeniem było nadanie równomiernego tempa przy pracy na żaglowcu. Początkowo ciotka Lena (została ciocią wszystkich, przeciwko babciowaniu zaprotestowała stanowczo) sama wzięła na siebie rolę szantymena i nieco drżącym, za to donośnym głosem śpiewała kolejne zwrotki, podczas gdy chłopcy ochoczo wywrzaskiwali refreny typu „hej, ciągnij go”, albo „razem go”, albo jakoś tak. Po niedługim czasie ciotka uznała, że złapali odpowiedni szwung i przekazała rolę szantymena w odpowiedzialne ręce, czy raczej odpowiedzialne gardło Marka Skrobackiego. Marek, który zawsze był człowiekiem poważnym i nie lubił się wygłupiać, a ponadto miał świadomość, że fałszuje, zaczął się opierać, ale ciotka spacyfikowała go natychmiast, wygłaszając gromką przemowę na temat odpowiedzialności za statek jedynego człowieka w grupie dysponującego tak potężnym głosem. Trochę go oszołomiła i nie marudził dłużej. Wprawdzie Adolfik od razu zauważył, że Marek śpiewa nieczysto i sam zapragnął być szantymenem, ciotka jednak autorytatywnie oznajmiła, że fałszowanie nie przeszkadza, a Adolf niestety, nie ma warunków.