– Coś ty powiedziała?
Niedobrze, gadała już jakiś czas, a on zasypiał… Ale powiedziała… czy to możliwe? Śniło mu się, zasnął, cholera, trzeba ją przeprosić!
– Przepraszam cię, Zosiu, jakoś mnie tak zmuliło i nie trafiło do mnie, co mówiłaś? Czemu się śmiejesz? Ze mnie? To wina tego śniadanka, za dużo było. Już nie będę, słowo honoru ci daję. Tylko wybacz, nie śmiej się już ze mnie i powiedz jeszcze raz dużymi literami.
– Proponowałam ci, żebyś się ze mną ożenił.
Matko boska, nie spał! Nie śniło mu się! Naprawdę to powiedziała!
Pospiesznie wypił całą kawę z filiżanki.
– Zosiu, cholera… to jest… bardzo ci dziękuję, czuję się zaszczycony, ale ja teraz mam taki etap w życiu… chyba ci nawet mówiłem, nie jestem zainteresowany żadnymi męsko – damskimi komplikacjami…
– Ja też nie jestem zainteresowana – zełgała Zosia gładko, aczkolwiek w głowie znów zaczynało jej szumieć. – Pamiętam, co mówiłeś na ten temat i właśnie dlatego moja… tego, propozycja. Posłuchaj, bo widzę, że teraz naprawdę się obudziłeś. Ciotka zapisała ci dom pod warunkiem, że się ożenisz i że zrobisz coś pożytecznego. Moglibyśmy zawrzeć umowę dżentelmeńską, wiesz, jak ludzie, którzy pobierają się na przykład dla paszportu, albo coś takiego…
– A co byś tam chciała zrobić pożytecznego? – spytał, pełen najgorszych przeczuć.
– Rodzinny dom dziecka.
Tak, to właśnie podejrzewał, albo coś w tym rodzaju! O Boże.
– Słuchaj, ja tam pracuję, w tym bidulu, siedem lat i to jest siedem lat straconych. Już chyba ci kiedyś mówiłam, że my dzieci nie wychowujemy, tylko je przechowujemy. Robi mi się niedobrze na myśl, ile tych dzieci się zmarnowało dla przyszłości, a myśmy palcem nie kiwnęli. Mniejsza z tym, dlaczego. Ja nie chcę niczego zwalać na system, na to, że się nie dało, ja bym chciała coś zrobić sama, dopóki nie jestem całkiem stara i mogłabym… Tylko widzisz, ty musisz się ożenić, żeby dostać swój dom, a ja muszę wyjść za mąż, żebym mogła założyć ten rodzinny dom dziecka. To jest tak naprawdę proste przełożenie…
Spojrzała na niego i dotarło do niej, że chyba jednak to nie jest takie proste przełożenie. Szum w głowie zamienił się w huk burzy morskiej niczym na obrazie z fregatą o zielonych żaglach.
Adam siedział nad swoją filiżanką i był tak speszony, jak nigdy w życiu. Nie śnił. Ona naprawdę mu się oświadczyła. A teraz najspokojniej w świecie powtórzyła oświadczyny. Chyba oszalała. Gdyby jeszcze się w nim zakochała, ale nie, ona chce go wrobić w dom dziecka. Rodzinny. Boże.
– Zosiu – powiedział znękanym głosem. – Tego…
– Adam, będzie, jak zdecydujesz. Ale ja cię proszę, pomyśl. Pomyśl, czy to nie jest dla ciebie dobry pomysł na nowe życie. Mówiłeś, że zaczynasz mieć dość telewizji. Przecież studiowałeś psychologię. Masz podejście do dzieciaków, to się rzuca w oczy. One cię kupiły od pierwszego kopa, bez gadania. Bo ja bym chciała, wiesz, zabrać z bidula całą moją grupę, dwanaście osób. A może trzynaście, bo przecież Julkę by trzeba wziąć razem z Januszkiem. Kurczę, jeszcze Adolf. No to czternaście. Ale Darek za rok będzie pełnoletni. To trzynaście…
– Czekaj, Zośka, zapędziłaś się w tę matematykę… A co będzie z nami?
– No… nic nie będzie. My to potraktujemy jako pracę.
– Ale chcesz, żebyśmy byli małżeństwem.
– Bo tylko małżeństwo może założyć rodzinny dom dziecka, takie są u nas przepisy. Pojedyncza baba nie. Albo dwie baby, też nie. Musi być para…
– A jeżeli się w międzyczasie zakochasz? Nie we mnie, w jakimś innym facecie?
– Zapomnij. Nikt mnie nie chciał do tej pory, to nikt nie będzie chciał dalej.
Adamowi zrobiło się trochę głupio za tych wszystkich facetów, którzy nie chcieli takiej sympatycznej Zosi. Po prawdzie, on też jej nie chciał.
– A jeśli ty się zakochasz – Zosia źle zrozumiała jego milczenie – to zawsze możemy się rozwieść. A może twoja… ukochana będzie chciała uczestniczyć… kurczę, to wszystko nie ma sensu! Na razie przecież nikogo nie masz! A dlaczego się dotąd nie ożeniłeś? Skoro do prawie czterdziestki nie ciągnęło cię do małżeństwa, to dalej będziesz singlem! Chyba że zgodzisz się na mój pomysł…
– Zosiu, wybacz… ale nie.
– Kurczę, Adam! Przemyśl to sobie jeszcze, zastanów się!
– Zosiu, przepraszam, naprawdę nie. Nie dałbym rady. Nie chcę cię oszukiwać ani przedłużać tego… no, nie. Proszę, spróbuj mnie zrozumieć.
Zosia odważyła się na niego spojrzeć i zobaczyła te ciemne oczy pod tymi ciemnymi brwiami w stanie absolutnego przerażenia. Dotarło do niej, jak straszliwą idiotkę z siebie zrobiła. Cała krew spłynęła jej gdzieś do pięt, wywołując przeraźliwą bladość oblicza. Adam, który był człowiekiem spostrzegawczym, przestraszył się, że mu dziewczyna zemdleje, ale ona nie zemdlała, tylko zerwała się, wyszarpnęła z torebki trzydzieści złotych, położyła na stoliku i mamrocząc coś pod nosem, uciekła, trzaskając drzwiami kawiarni.
Stłumił w sobie odruch nakazujący mu za nią lecieć i zamówił jeszcze jedną kawę. Musiał to wszystko przemyśleć jeszcze raz. Spokojnie. Nie, żeby miał zamiar zmienić zdanie, ale żeby się utwierdzić w słuszności własnego postępowania.
Zosia natomiast jak ta fregata na skrzydłach wiatru pomknęła do hotelu i z oczami na słupkach wpadła do pokoju, gdzie Haneczka właśnie malowała sobie oczy, używając do tego Zosinego tuszu Bourgeois w kolorze śliwkowym.
– Hanka, cholera jasna!
– No coś ty, Zośka, tuszu żałujesz koleżance? Chciałam spróbować, jak mi będzie w tym kolorze.
– Zwariowałaś? Maluj się, ile chcesz, tylko szybko. Wyjeżdżam. Miałam telefon, muszę wracać do roboty, pomór padł na wychowawców znienacka, mój Stasiu też się rozłożył i Henio, i dyrektorka. Masakra. Nie ma kto zastępować. O czternastej mam pociąg, to za dwadzieścia minut.
– Zośka, opanuj się! Jesteś na urlopie, tak? Naprawdę myślisz, że ten dom się bez ciebie przewróci? Poza tym bez sensu jechać teraz, co ty, na noc przyjdziesz do pracy? Jedź jakimś nocnym, koło ósmej chyba jest! To chociaż jeden koncert zaliczysz, ten w Rotundzie o szesnastej! A w ogóle potem też są pociągi!
– Ja pracuję w domu dziecka, a nie w urzędzie państwowym, kochana. Tam się pracuje całą dobę. Musi ktoś być z moimi dzieciakami na okrągło. Bo Cycek i Mycek mogą się zmoczyć w nocy!
– Zośka, co ty opowiadasz, na litość boską?! Jaki Cycek?
– Brat Mycka. Bliźniak. Oni mają sześć lat. Jadę, daj mi ten tusz, widzę, że skończyłaś, Chyba, że zostawię ci na jutro?
– Kochana jesteś, ale nie. Kupię sobie taki.
– Siedzisz na mojej piżamie. Oddaj. Pa, bawcie się wszyscy dobrze, pozdrawiaj ode mnie kogo możesz. Lecę, bo nie zdążę!
Haneczka pospiesznie pomogła jej wrzucić do plecaka kilka drobiazgów i Zosia, dudniąc po schodach, popędziła przed siebie – aby jak najdalej od miejsc, w których mogła natknąć się na Adama.
Natknęła się na niego w drzwiach wejściowych hotelu i omal nie zwaliła go z nóg swoim impetem. Nie próbował jej zatrzymywać, natomiast stanął w otwartym skrzydle jak wryty i gapił się za nią, aż mu recepcyjna pięknota ostrym głosem uświadomiła, że wieje.
– Adasiu, a powiedz mi, kochany, poczyniłeś ty jakieś kroki w stronę skonsumowania spadku po ciotce Biance?
Najgorszą stroną mieszkania z rodziną jest konieczność poddawania się indagacjom rodziców, wtykającym nos w nie swoje sprawy. Ściśle mówiąc, nos wtykała tylko matka, ale robiła to niemal zawsze, kiedy udało jej się Adama dorwać i przytrzymać. Najchętniej odpowiedziałby coś wymijająco i poszedł do swojego pokoju, ewentualnie zająłby się intensywnym oglądaniem „Faktów”, ale nie bardzo mógł to zrobić, ponieważ matka właśnie stawiała przed nim na stole wielodaniowy, wielobarwny i niewątpliwie smakowity obiad, którego nie zdążył zjeść o normalnej porze. Żal mu było zostawiać zwłaszcza sandaczyka w jarzynkach.
– Co masz na myśli, mamo? Czy już się oświadczyłem jakiejś panience? Jeszcze nie…
Miał na końcu języka, że za to jedna panienka oświadczyła się jemu, ale udało mu się tego nie powiedzieć. Zapchał się jarzynkami.
– Adaś, ja cię nie będę kazaniami raczyć, ale uważam, że najwyższy czas, żebyś się jakoś ustabilizował. Ani się obejrzysz, jak skończysz czterdziestkę.
– Ależ ja jestem ustabilizowany, mamo – demonstracyjnie wbił wzrok w panią Pochanke.
– Nie rozśmieszaj mnie do łez, bo mi się makijaż rozmaże – prychnęła matka i doniosła talerzyk z szarlotką ozdobioną kleksikiem bitej śmietany i świeżą truskawką pokrojoną na plasterki i ułożoną w gwiazdkę. – A nie mogę się rozmazać, bo idę na spotkanie. Biznesowe. No, powiedzmy że biznesowe. Zaproponowano mi członkostwo w bidabljubisi.
– Coś ty powiedziała? – zainteresował się gwałtownie ojciec, czytający powieść Woodehouse’a w swoim ulubionym fotelu.
– Baltic – Women – Biznes – Club. Nie mów, Kostek, że wiesz, co to jest – zaśmiała się perliście Izabela.
– Ja wiem, tato – mruknął Adam, z ustami pełnymi brokułów, zadowolony, że zeszło z niego. – To są dobroczynne panie. Chodzą do domów dziecka i dają prezenty. Jedna wychowawczyni z takiego domu mi mówiła. Klub Bogatych Biznesmenek. Matka, po co ci to?
– Ze względów prestiżowych – wytłumaczyła mu pobłażliwie matka. – Nie każda właścicielka firmy może się poszczycić członkostwem w takim klubie. To trochę jak Rotary, ale trochę inaczej. Nie mam czasu wam tego tłumaczyć, bo nie chcę się zanadto spóźnić. Mamy dzisiaj prelekcję na temat nieodkrytych możliwości naszego umysłu. Będzie jakaś znana pani psycholog. Adaś, dlaczego nie oglądasz własnej telewizji, tylko komercyjną? – puściła w niego ostatnią strzałę i odeszła w kierunku biznesowych dam.
– Ja też wam mogę wygłosić taką prelekcję – ryknął za nią. – Albo jakąś inną. Też jestem psychologiem. Ile płacicie za raz?