Выбрать главу

– Grzesio Maniewicz. Ten taki czarnulek w typie rumuńskim. Grzesio jest zdolniacha i najbardziej na świecie lubi malować. Jakbym go nie goniła, to by na świeże powietrze w ogóle nie wychodził. Pokaż ten obrazek. No pewnie, że to dom twojej ciotki. Tylko Grzesio nie umie namalować zimy, kiedyś mi się zwierzał, chyba ta ilość bieli go przerasta. Patrz, a to my wszyscy, to znaczy, nasza grupa. Chyba Grzesio zaplanował jeszcze jakieś letnie wycieczki…

Dom ciotki Bianki był rozpoznawalny z powodu wielkiej liczby wieżyczek – Grzesio chyba nawet trochę dołożył – a przede wszystkim dzięki umiejscowieniu – łąka w kolorze wściekle zielonym, woda niebieska do bólu, żółte słońce z szerokim uśmiechem na promiennym obliczu. Na łące, między domem a wodą czternaście starannie zakomponowanych figurek, z czego jedna okrągła i wyraźnie kobieca, reszta w różnych rozmiarach i w spodniach, oznaczających, że mamy do czynienia z chłopcami. Rozklapana plama z pięcioma podłużnymi wyrostkami na środku łąki sugerowała figlującego Azora – prawidłowo, z czterema łapami i ogonem.

– Bardzo optymistyczny obrazek – zauważył Adam. – Pogodny człowiek z tego Grzesia. Chyba go życie nie za bardzo skaleczyło, co? Stosunkowo, oczywiście – dodał natychmiast. – Bo wiem przecież, że tutaj wszystkich skaleczyło.

– Grzesio, mój drogi, ma w tej chwili dziesięć lat, jest u nas od sześciu, jeszcze na początku odwiedzali go rodzice, ale oboje są narkomanami i to takimi zaawansowanymi. Dawno ich tu nie było i nie dawali znaku życia, więc niewykluczone, że gdzieś zeszli, w jakimś wychodku dworcowym albo nie wiem gdzie. Nie mam pojęcia, jakim cudem on maluje takie pogodne obrazki. Może się broni? Jest to możliwe, psychologu?

– Jest możliwe… chyba. Nie odpytuj mnie z psychologii; mówiłem ci, jestem niepraktykujący. Ale wiesz, myślę, że to mogą być projekcje jego marzeń. On się lubi zamyślać?

– Zamyśla się permanentnie. Marzy o lepszym świecie?

– Pewnie tak. Wcale nie jestem pewien, czy nie umiałby namalować zimy, ale on chyba wolał namalować lato. Może było mu u ciotki dobrze i miał nadzieję, że jeszcze tam wrócicie?

– Tak wygląda.

– No właśnie. To co, uznamy, że miał wizję nadprzyrodzoną?

– Tylko musiałby domalować ciebie…

– I ciotkę Lenę, czyli kapitana Dorsza.

– Adam, ty naprawdę mówiłeś poważnie?

– Naprawdę poważnie. Wiesz, ja już od jakiegoś czasu mam dość telewizji i w ogóle dziennikarstwa. Przestało mnie bawić. Mnóstwo rzeczy przestało mnie bawić. Mógłbym, oczywiście, wrócić do żeglarstwa, szwendać się po świecie; kiedyś pracowałem kilka lat na Karaibach, woziłem turystów, takich bardzo bogatych, mógłbym tam wrócić, mam wciąż kontakty, nie zapomniałem, jak się to robi, więc pewnie znalazłbym pracę bez trudności. Ale to mnie też nie nęci. Może już pora na mnie, żeby gdzieś zakotwiczyć?

– Adam, ale w tym Krakowie… odmówiłeś tak stanowczo…

– Zaskoczyłaś mnie – wyznał. – A może nawet trochę przestraszyłaś – poprawił. – Wiesz, ja nigdy przedtem nie miałem cienia podobnego pomysłu na życie. Ale jak przemyślałem sprawę… dlaczegóż by nie spróbować?

– Adam, ale tu nie ma „spróbować”. No bo co, rozmyślisz się i bęc? Nie ma domu? Dzieci z powrotem do bidula?

– Nie, nie. Skoro już się umawiamy, to w ten sposób, że nie zostawiamy żadnego dziecka samemu sobie przed pełnoletnością.

– Kurczę, Adam, zaczynam się bać własnego pomysłu.

– Teraz ty? To bardzo dobry pomysł. Może trochę szalony, ale naprawdę mądry. Słuchaj, ja już nie jestem nastolatkiem, za chwilę stuknie mi czterdziecha, do tej pory żyłem wyłącznie dla siebie i właśnie mi się to znudziło. Nie będę ci wstawiał ideologii, bo mnie samego to brzydzi okropnie. Ale uważam, że warto coś zmienić. No co, zaryzykujesz?

– A co powiemy rodzinom?

– Oooo, widzisz. I dopiero tu jest prawdziwy problem. Musimy się zastanowić, czy walimy im prawdę w oczy, czy udajemy, że od roku na przykład jesteśmy potajemnie zaręczeni. No bo ja rozumiem, że ślub musimy wziąć?

– Musimy. Inaczej nie pozwolą nam założyć domu dziecka.

– Nie wiem, jak ty, ale ja bym swoim powiedział prawdę. Ojciec zrozumie, matka nie wiem, ale nienawidzę im kłamać. A ty?

– Ja mniej więcej tak samo. Też nienawidzę kłamać, między innymi dlatego, że potem odruchowo mówię prawdę, więc robią się kłopoty… masakra, mówię ci. Ale z moimi rodzicami problemu nie będzie, oni mnie nie lubią i nie będą chcieli przyjeżdżać na żadne śluby ani w ogóle.

– Jak to cię nie lubią? Co ty gadasz?

– Prawdę. Moi rodzice są w ogóle okropnie nieszczęśliwi i między innymi dlatego od nich uciekłam. To strasznie brzmi, nie? Ale oni chcą być nieszczęśliwi. Słuchaj, miałam starszą siostrę, Marynkę, i ta Marynka chciała być prawniczką, studiowała na KUL – u i była taka bardziej genialna. Ja to mówię bez ironii, naprawdę miała wielkie zdolności. Jeszcze przed magisterką miała prawie że otwarty przewód doktorski. Marynka była dumą rodziny, kończyła te studia, a ja zbliżałam się do matury, no i niestety, był wypadek, autobus wjechał na trotuar i zabił troje ludzi, w tym ją. I moim rodzicom palma odbiła. Ja rozumiem, że rozpaczali, sama też swoje przepłakałam, bo chociaż nie byłyśmy specjalnie zżyte, rozumiesz, kompletnie inna grupa krwi, no, ale przecież siostry. Kochałyśmy się i byłyśmy zaprzyjaźnione – o, to jest właściwe określenie. Tyle że byłyśmy kompletnie różne. Kiedy Marynka zginęła, ja miałam siedemnaście lat i szykowałam się na politechnikę, na architekturę. Ale rodzice, jak już skończyli z głównym rozpaczaniem, to wezwali mnie przed oblicze i oznajmili, że ze względu na pamięć Marynki mam się przeorientować na prawo. No to ja zaczęłam gorąco protestować, a oni jak te dwa głazy. Przywiązali się do myśli, że będą mieli w rodzinie wybitnego prawnika. Tłumaczyłam jak komu dobremu, że nigdy nie zostanę dobrym prawnikiem, a po cholerę im kiepski prawnik, będę kompromitować nazwisko. Zero reakcji. Chcesz jeszcze kawy?

– Za chwilkę chętnie. I co, poszłaś na to prawo?

– Adam, mało mnie znasz, ale jednak trochę… Czy twoim zdaniem poszłabym na jakieś studia dla dogodzenia ambicjom rodziców?

– Chyba nie bardzo, co?

– Całkiem nie bardzo. I tu się pojawił jeszcze jeden problem; mianowicie ojciec zacisnąwszy zęby, zakomunikował mi otwartym tekstem, że jeśli nie pójdę tam, gdzie oni chcą, to nie będą płacić na moje studia ani na moje utrzymanie i już. Oni mnie widzą na KUL – u, a w przyszłości jako mecenasa znanego w całej Polsce. A jak nie, to na drzewko. Matka słowa nie powiedziała za mną, tylko płakała demonstracyjnie cały czas.

– No to co w końcu zrobiłaś, poszłaś na politechnikę? Jesteś architektem na posadzie wychowawczyni w bidulu?

– Nie, chłopcze. To znaczy poszłam na KUL, a jakże. Tylko nie na prawo, a na historię sztuki. Bardziej mi leżała. Rodzicom wystarczyło z początku, że im machnęłam kulowskim indeksem, nie posunęli się do sprawdzania, na jaki wydział córeczka zdawała. Zorientowali się dopiero, jak byłam na trzecim roku i rzeczywiście zamknęli mi kranik. Ale ja już byłam dobrze notowana, miałam wyniki, dostałam stypendium rektorskie. Dobrze, że starzy nie powzięli pomysłu, żeby mi wymówić mieszkanie, zresztą, uczciwie mówiąc, postawiłam im takie brzydkie ultimatum, że jeśli i z domu mnie wyrzucą, to cały Lublin się dowie, jacy są naprawdę. A oni byli szanowani nauczyciele. Ojciec dyrektor jednej szkoły, matka drugiej. Nie chcieli ryzykować reputacji…

– Uuu, zaczynam się ciebie bać. Jeszcze się zastanowię, czy się za ciebie wydam…

– Przestań. Wolałbyś mieć żonę ciućkę bez charakteru?

– Ciućkę bez charakteru mógłbym mieć jako dodatek do żony z charakterem. Żebym nią sobie mógł pomiatać… czasami.

– Pomiatasz?

– Nie, żartuję. Ale podobno każdy prawdziwy mężczyzna musi czasami dać babie przez łeb. Rodzice twoich dzieci, zdaje się, wyznają taką filozofię?

– W dużej mierze. Natomiast moi rodzice właściwie się mnie wyrzekli. I postanowili resztę życia spędzić na opłakiwaniu jedynej naprawdę ukochanej córki. To ja poczułam się wypisana z rodziny i wyjechałam jak najdalej. Najdalej było do Szczecina. Nie dostałam od razu pracy jako historyk sztuki, więc postanowiłam, że będę pracować gdzie bądź, dopóki jej nie dostanę. W „Magnoliach” była potrzebna wychowawczyni, brakło chętnych, więc mnie wzięli, tylko dali warunek, że zrobię jakieś tam kursy pedagogiczne, to zrobiłam. Żaden problem, nie tylko Marynka była zdolna. Nie przewidziałam, że w tym domu dojdą do głosu moje, cholera by je wzięła, uczucia wyższe. No i w efekcie historia sztuki została mi jako taki ornament życiowy, do niczego właściwie nieprzydatny, ale miło, że ją mam w zanadrzu. Jakby co, to wytłumaczę dzieciom różnicę między Matisse’em a Cezanne’em. Ale one na razie mnie o to nie pytają.

– Ooo, ale niewykluczone, że ja cię będę pytał o takie rzeczy. Postanowiłem się porozwijać duchowo i kulturalnie. No więc jak, umowa stoi?

– O, cholera. Ale narozrabiałam. No dobrze, ryzyk – fizyk. Stoi.

Ponieważ jedenastego marca wypadają imieniny Konstantego, a szesnastego Izabeli, państwo Grzybowscy zazwyczaj urządzali wspólne przyjątko dla znajomych, mniej więcej w połowie między jedną datą a drugą. Ewentualnie w jakiś stosowny weekend okoliczny. Tym razem sobota wypadała trzynastego marca i Adam uznał, że będzie to doskonały dzień na przedstawienie rodzicom narzeczonej. Miał nadzieję, że imieninowe okoliczności złagodzą pierwszy szok, a potem już jakoś pójdzie.

Zosia szczęśliwie miała wolne, mogła więc spokojnie ubrać się w jakieś odświętne szaty, zrobić stosowną fryzurę i makijaż… i rzucić się głową w dół.

Adam przyjechał po nią o piątej po południu. Miała na sobie długą brązową spódnicę, kaszmirowy sweter, na szyi zamotanych z osiem sznurów drobnych paciorków, na głowie większą szopę niż zazwyczaj i delikatny makijaż. W sumie wyglądała zupełnie przyzwoicie. Nawet ładnie. Pod długimi, starannie pociągniętymi śliwkowym tuszem rzęsami, czaił się jednak absolutny popłoch.

– Matko Boska, co my robimy – jęknęła. Adam, który spodziewał się raczej kolejnej soczystej cholery, zrozumiał, że z Zosią jest nie najlepiej.