Выбрать главу

A wychowawca, pan Krapsz, jest w porządku.

W pąsiu jest.

Nie wiadomo dlaczego, kiedy Adolf zaczynał mówić jak inni, to znaczy „w pąsiu”, albo „w porzo” albo „nara”, albo „heja”, albo jakoś tak, wszyscy się z niego śmiali. Jakby nie wolno mu było mówić jak wszyscy. Z konieczności mówił więc językiem literackim. Chociaż wcale tego nie lubił.

Najbardziej w pąsiu jest pani Zosia.

Jednym z marzeń Adolfa było przytulić się do pani Zosi i zasnąć w jej objęciach. Nie wiedział, dlaczego ma takie idiotyczne marzenie, jednak bardzo chciał, żeby mu się kiedyś spełniło. Owszem, kilka razy pani Zosia go przytuliła, ale jeszcze pozostawała ta druga część marzenia. Zasnąć.

Zasnąć w jej objęciach to by znaczyło zasnąć bezpiecznie i obudzić się bezpiecznie. Bez strachu.

Biedny Adolfik stale się bał.

Ale teraz – pod tym ciepłym prysznicem, z wizją macierzyńskiej pani Zosi przed duszy swojej oczami, ze świadomością, że za drzwiami czeka na niego przyjazny pan Krapsz, który ma dzisiaj dyżur i nie skończy go przed dniem jutrzejszym – tak jakby przestawał się bać. A w każdym razie strach nie był już taki dotkliwy.

Adolfik stopniowo popadał w błogostan. Może nieco wybrakowany, zawsze jednak.

Dziki ryk wyrwał go z jego wybrakowanego błogostanu, zamieniając go natychmiast w kolejny atak stuprocentowego przerażenia.

Jakimś cudem obecny za drzwiami przyjazny wychowawca, pan Krapsz, zmienił się w ryczącą panią dyrektor, żądającą natychmiastowego zaprzestania marnowania przez Adolfa wody i gazu, za które płaci całe społeczeństwo.

Adolf nie mógł wiedzieć, że pani dyrektor postanowiła późnym popołudniem zwizytować podległą sobie placówkę, gdyż nudziła się w domu, nie mając komu rozkazywać. Wchodząc na posesję, natknęła się na swego ulubieńca, Maślankę, spytała go dobrotliwie, co nowego, a Maślanko z uciechą zdał jej sprawę z całej afery. Przedstawiając ją, oczywiście, po swojemu.

Tydzień później, kiedy Adolfowi skończył się ścisły szlaban, młody Seta wrócił do swoich planów. Sprawę noża myśliwskiego miał kiedy przemyśleć, więc po prostu przy podwieczorku odwiedził kuchnię i zwinął nóż do krajania chleba – dostatecznie (przynajmniej taką żywił nadzieję) ostry, aby nim wyciąć kij na łuk oraz mniejsze kijki na strzały. Sprawa grotów pozostawała otwarta, ale Adolf zamierzał albo po prostu porządnie zaostrzyć końce strzał, albo zaopatrzyć je w gwoździki rąbnięte z przybornika pana Zenonka, majstra i złotej rączki na etacie konserwatora. Do przybornika udało się Adolfowi dobrać gdzieś w połowie szlabanu.

Szczególną satysfakcją napawała Adolfa cięciwa jego przyszłego łuku. Nie bardzo wiedział, jak rozwiązać ten problem, jednak dwa wieczory wcześniej problem sam się rozwiązał. Można powiedzieć – dosłownie.

Aldona, która miała dyżur całodobowy i spała na terenie „Magnolii”, posiadała czarny jedwabny szlafrok w chińskie wzory. Fason kimona wymagał paska, ale Aldona wiązała ten pasek dość niechlujnie, nie widząc nic niewłaściwego w eksponowaniu bogatej w falbany i koronki nocnej koszuli. I oto na oczach Adolfa pasek się rozwiązał i spadł na podłogę, czego pani dyrektor w ogóle nie zauważyła! Odczekał chwilę, aż pani dyrektor oddali się godnie i podniósł cienki sznurek z czarnego jedwabiu.

Ironia tego przypadku zaparła mu dech w piersiach. Oto sama pani dyrektor dostarcza mu cięciwę łuku, z którego on ją zastrzeli!

Zaopatrzony w nóż i czarny jedwabny sznurek, z kieszenią pełną gwoździ, przedostał się teraz przez ogólnie znaną dziurę w płocie, używaną głównie przez młodocianych palaczy, i udał w stronę Puszczy Bukowej w celu znalezienia stosownej kępy leszczyny. Nie mając pojęcia, jaka leszczyna będzie stosowna, postanowił przeprowadzić kilka prób.

Leszczynowe zarośla znalazł nawet niespecjalnie daleko od domu dziecka. Obejrzał je sobie, ale niewiele mu to dało. Nadal nie wiedział, jakiej grubości powinien być kij na łuk, a jakiej patyki na strzały. Wydobył kuchenny nóż i przymierzył się do średniej grubości gałęzi.

Powiedzieliśmy już, że myślenie i przewidywanie nie było mocną stroną Adolfa Sety.

Powinien był odejść dalej od „Magnolii”.

Leszczynowy busz, w którym chciał zaopatrzyć się w śmiercionośną broń, był ulubionym miejscem zbiórek palaczy papierosów oraz trawki, jak również wąchaczy kleju, degustatorów prochów i wszelakiego narkotycznego świństwa.

Pierwszym osobnikiem, który na lekko chwiejnych nogach wylazł na Adolfa z leszczyny, był Remik Maślanko. Za nim z mętnym wzrokiem postępował Jurek Wysiak. Za Wysiakiem jeszcze trzech hunwejbinów z różnych grup.

Widok Adolfa z nożem w ręce sprawił im niekłamaną radość. Rzucili się na niego z dzikim wyciem i nieskrępowani obecnością żadnego wychowawcy skopali go solidnie. Po czym, nie odbierając mu noża, a tylko trzymając krzepko za obie długie ręce, zaciągnęli go do bramy wejściowej domu dziecka „Magnolie”, obdarzając po drodze kolejnymi kopniakami, kuksańcami, ciosami i mnóstwem niewyszukanych przekleństw. Nie protestował – nie dlatego że prawdą było to, co mówili o jego matce. Po raz kolejny sparaliżował go strach.

Aldona Hajnrych – Zombiszewska zażywała wczasu na leżaku pod starą gruszą, nie musieli jej więc długo szukać. Dostawili jej Adolfa przed oblicze wraz ze skomponowaną na poczekaniu historyjką o jego ucieczce z domu dziecka w celach niewątpliwie rabunkowych, na co wskazywało posiadanie noża, niewątpliwie walniętego z kuchni.

W sercu Aldony również zapłonęła radość. Paskudny szczeniak sam się oto podłożył. Boże, jakie on ma ohydne te kłaki rude! I te długie łapska, nie ma się co dziwić, że ojciec go nie znosi. Nie można lubić takiego paskudztwa, nie można. Nie ma się co dziwić, że rodzice go nie chcieli. Nikt normalny go przecież nie zechce. Ona też by nie chciała, ale musi, jako dyrektor państwowej placówki. A jakie toto głupie w dodatku, jakie głupie! Czy naprawdę myślało, że można tak sobie po prostu uciec z placówki z nożem w garści? I po co ten nóż? Ale czego to się można spodziewać po takim pomiocie alkoholika i córy Koryntu…

Adolf nie wiedział, co to jest Korynt i pomiot, poza tym zrozumiał wszystko. Pani dyrektor stała nad nim i wytrząsała się nadal, kiedy przypomniał sobie, że Maślanko i Wysiak nie odebrali mu noża.

Gdyby Zosia nie wyszła w tym czasie do ogrodu z miednicą pełną świeżo wypranych sweterków, pani Hajnrych – Zombiszewska wylądowałaby w szpitalu na długotrwałym leczeniu. A przy dobrych układach nawet na cmentarzu. Konserwator Zenonek miał bowiem obsesję na punkcie ostrzenia kuchennych noży. Zosia jednak właśnie zrobiła to pranie, wyszła je wieszać i była świadkiem prawie całej sceny. Już w połowie przemówienia dyrektorki zauważyła zmianę w tępawym na ogół wyrazie twarzy Adolfa i coś kazało jej odstawić miednicę na trawnik. Kiedy rzucił się na swą prześladowczynię z nożem, Zosia osiągnęła szybkość światła.

Złapała Adolfa za ręce i pociągnęła go na trawnik.

Zarówno pani dyrektor, jak i otaczający ją młodzieńcy stali kompletnie zdezorientowani.

– Oddaj mi ten cholerny nóż – powiedziała Zosia, nie wstając z trawnika.

Adolf pomyślał przelotnie, że teraz pani Zosia używa wyrazów, spojrzał na nią żałośnie i oddał jej nóż. Całe napięcie z niego uleciało i wyglądał jak przekłuty balonik.

Aldona nabrała powietrza w płuca i tak została na jakiś czas.

Młodzieńcy wydali z siebie kilka okrzyków i ruszyli w stronę Adolfa z zamiarem skopania go na śmierć i otrzymania za to pochwały. Zosia zasłoniła go własnym ciałem i obrzuciła młodzieńców wściekłym spojrzeniem. Próbowali jeszcze coś wykrzykiwać, ale Zosia spojrzała na nich jeszcze bardziej wściekle i warknęła:

– Wynocha stąd, ale już! Nie rozumiecie? Biegiem! Wy – pier – da – lać!

Panią dyrektor odblokowało.

– Remik – zachrypiała. – Dzwoń po policję!

– Stój, Maślanko! Chyba że od razu zadzwonisz na prewencję, do tych facetów od prochów! Czegoście się nażarli tym razem? Czy nawąchali? A może napalili? Ja się na tym nie znam, ale policja ma testy! No, już was tu nie ma!

Pani dyrektor stała jak słup, zaskoczenie i przestrach zaczęły się w niej przeistaczać w złość z kilku powodów. Na czoło wysuwał się fakt, że ta pieprzona Czerwonka rządzi się jak u siebie i co najgorsze, ma rację, jak policja wywącha narkotyki w domu dziecka, to ona, pani dyrektor, będzie miała przerąbane do imentu, cholerny świat, nawet się nie da łobuza wpakować do poprawczaka, Bóg jeden wie, co ta Czerwonka nazeznaje…

Blade dotąd oblicze Aldony (nie zdążyła go sobie opalić na tym leżaku) przybrało teraz kolor cesarskiej purpury.

– Co pani proponuje, skoro już pani, jak widzę, wzięła sprawy w swoje ręce?

Zosia stwierdziła, że zwyciężyła w tej walce. Chętnie by od razu wygarnęła szefowej to i owo, ale trzeba było najpierw zająć się Adolfikiem, bliskim zemdlenia.

– Pani dyrektor, ja widzę, że pani też musi ochłonąć, to dla pani było przeżycie. Proszę się zrelaksować, a ja wydzwonię Henia Krapsza, niech szybko przychodzi i zajmie się grupą. A Adolfa na razie wzięłabym do szpitalika, bo on jest w szoku.

– Przecież to bandyta – sarknęła Aldona. – Zabije panią, jak nie tym nożem, to czymś w głowę panią walnie…

Chciałabyś, małpo jedna – niedyplomatycznie pomyślała Zosia i powstrzymała się od uśmiechu.

– Nie sądzę, pani dyrektor. Myślę natomiast, że będzie potrzebny psycholog. Ale na to mamy czas. Teraz trzeba pomyśleć o pani. Dzwonię do Henia.

– Dam sobie radę – próbowała protestować Aldona, ale Zosia postanowiła wygrać jeszcze jedną kartę.

– Pani musi wypocząć, a Henio powinien zająć się tymi chłopakami. Są ewidentnie pod wpływem narkotyków. Zwłaszcza Maślanko i Wysiak. Widziała pani ich źrenice?

Aldonę mało obchodziły źrenice Maślanki i Wysiaka, ale próbowała jeszcze zawalczyć w sprawie Adolfika, którego oto chciano jej odebrać.

– Pani Czerwonka, jeśli pani będzie niańczyć Setę, to kto się zajmie pani grupą? Stasiu Jończyk miał dyżur do rana, trzeba mu dać szansę odpocząć, to starszy człowiek!

– Moja grupa sobie poradzi. Darek Małecki ich popilnuje.

– Małecki? Żartuje pani. To wychowanek.

– Ale dorosły. – Zosia miała dość dyskusji, Adolf leciał jej przez ręce. – To na razie. Aduś, nie śpij. Idziemy. Pani dyrektor zechce zaopiekować się nożem, dobrze? Chodź, synuś.