Выбрать главу

Dookoła nich zdążył zebrać się spory tłumek wychowanków płci obojga, Zosia złapała pierwszego z brzegu chłopca i poprosiła go, żeby jej sprowadził do szpitalika Darka Małeckiego. I żeby Darek przyniósł jej komórkę.

Chciała jeszcze zasugerować wszystkim grzecznie rozejście się do swoich zajęć, bo cyrku już więcej nie będzie, ale w tej chwili pani dyrektor odzyskała energię i wydarła się z całej mocy, przekazując obecnym tę samą sugestię, o wiele mniej uprzejmie, niż zrobiłaby to Zosia.

Tłumek odmaszerował, z wyraźną przyjemnością oddając się snuciu przypuszczeń co do przyczyn i skutków zajścia, jakie przed chwilą miało miejsce. Pani dyrektor bez sił padła na leżak, uznając widocznie, że naprawdę należy jej się odpoczynek po przejściach.

Wilhelm Wyszyński wrócił z Vaterlandu w nastroju mocno odwetowym, telefonicznie nabuzowany przez Celinę Kropopek. Celina nie szczędziła mu opisów rui i poróbstwa, wyprawiających się pod jego nieobecność w cichym domku na Bajana. Większość tłustych szczegółów było owocem jej niezdrowej wyobraźni, ale Wilhelmowi się podobały, więc w nie uwierzył. Natychmiast po zdjęciu płaszcza, a przed rozpakowaniem walizek, udał się tylnym wejściem do mieszkania Adama i zakomunikował mu nieprzyjemnym tonem (ze świeżo nabytym niemieckim akcentem) o swojej nieodwołalnej decyzji. Adam mianowicie ma się wyprowadzić w ciągu tygodnia, a gdzie, to już jego, Wilhelma, niewiele obchodzi. Było nie rozrabiać, co to jest żeby policja przyjeżdżała, wstyd na całą dzielnicę.

Adam do winy się nie poczuwał, za to poczuł się dotknięty na honorze, a poza tym nie miał najmniejszej ochoty na wysłuchiwanie wrzasków nabzdyczonego starucha. Zresztą przewidywał, co nastąpi i był przygotowany. Szklarenkę już zdążył naprawić, wykorzystując częściowo własne fundusze, a częściowo kwotę uzbieraną w wyniku ściepy ogłoszonej wśród uczestników pamiętnego bankietu. Nie dyskutował więc z Wilhelmem – ku jego szczeremu żalowi – tylko zgodził się opuścić lokal jak najprędzej.

Uczynił to dwa dni później przy pomocy licznie zebranych kolegów udzielających głównie światłych rad oraz gromady uczynnych koleżanek pakujących mu do kartonów wszystko, co uznały za jego własność. On sam miał za zadanie kontrolować upakowywanie tego całego dobytku w bagażnikach starego volvo Filipa, kierownika redakcji, nowiutkiej corolli producentki Krysi i sfatygowanego jeepa cherokee, przedmiotu dumy i miłości Ilonki Karambol. Do własnego leciwego opla vectry napchał tyle książek, że z przerażeniem patrzył, jak siada tył samochodu.

Vectra jakoś wytrzymała, a z bagażników przyjaciół Adam powyciągał drobiazgi będące własnością Wilhelma (Ilonka nie mogła przecież wiedzieć, że prawie zabytkowy stojak na gazety z okresu wczesnego Gomułki nie należy do Adama, podobnie jak Filip pospieszył się z przydzieleniem mu dużego portretu olejnego jednego z niemieckich przodków Wilhelma, po kądzieli). W zasadzie był już gotów pożegnać przytulne mieszkanko o bogatej tradycji, ale miał jeszcze w zanadrzu chytry plan wobec Celiny Kropopek. Poszedł do łazienki, gdzie w wilgotnym środowisku muszli klozetowej przebywał spory bukiet róż i lilii kupiony w zaprzyjaźnionej kwiaciarni za pół ceny, osuszył łodygi papierem toaletowym i udał się w kierunku służbówki Celiny. Zapukał energicznie i wszedł, usłyszawszy natychmiastowe „proszę” – widocznie madame Kropopek tkwiła na stanowisku przy drzwiach.

– Dzień dobry, kochana pani Celinko – zaczął aksamitnie, powodując słuszny odruch zdumienia u rzeczonej. – Przyszedłem się z panią pożegnać i podziękować…

– A to za co niby? – burknęła.

– Za wszystko, pani Celinko, za wszystko. Tak mi się dobrze tu mieszkało, a to dzięki pani, bo wiedziałem, że pani zawsze czuwa, zawsze jest. Trochę nawet, powiedziałbym, jak taka druga mama. – Przez ułamek sekundy zastanowił się, czy może nie przeholował, dama nie reagowała, więc brnął dalej. – Ja rozumiem, że muszę się wyprowadzić, bo to, czego się dopuściliśmy, ja i moi koledzy, to rzeczywiście skandal, ale proszę mi wierzyć, pani Celinko, żałuję i już czuję, że bardzo, ale to bardzo będzie mi pani brakowało. Czy może pani przyjąć ode mnie te skromne kwiatki i zapomnieć o wszystkim, co było nie tak?

To rzekłszy, wyciągnął w jej stronę potężną wiąchę kwiecia i zamarł w półukłonie, czekając na reakcję.

Reakcja była taka, jak przewidywał. Damę zatchnęło i jakiś czas nie mogła wydobyć słowa, a kiedy już wydobyła, były to słowa totalnego przebaczenia oraz niekłamanego żalu, że taki miły lokator się wynosi.

– No, może rzeczywiście czasami było głośno, ale ja przeciw państwu nic nie mam i nie miałam nigdy, a w szczególności przeciw panu Adamowi, faktycznie szkoda, że pan się wyprowadza, teraz pan Wilhelm mówi, że już nie będzie chciał lokatorom najmować tego mieszkania…

Nie dokończyła, więc Adam energicznie podjął wątek.

– No tak, będzie pani tu trochę smutno samej, a i strach może nawet jak pan Wyszyński wyjedzie do Niemiec, teraz, proszę pani, takie zdziczenie panuje, wie pani, ja pracuję w redakcji informacji, to wiem.

– Prawda. – Kropopek spojrzała na niego rzewnie. – Wy to same morderstwa teraz pokazujecie, aż strach oglądać…

– Pani Celinko, pani jeszcze nie wie, czego nie pokazujemy, żeby telewidzów nie straszyć. Musiałaby pani porozmawiać z kolegą Filipem, on to dopiero dostaje informacje, prosto od policji. Ale nie puszcza, za drastyczne. Tu na Pogodnie zwłaszcza – co to się nie wyprawia za tymi żywopłotami, strach się bać. No nic, czas na mnie, koledzy czekają, bo nie wiedzą, gdzie odwieźć rzeczy, ja się już pożegnam z panią. Raz jeszcze szacunek proszę przyjąć i wszystkiego najlepszego życzę.

Ucałował solennie suchą i pazurzastą dłoń, odwrócił się i odmaszerował w stronę podsłuchujących pod oknem przyjaciół.

– Czy tobie się coś nie porobiło z głową, Adasiu? – Ilonka trzymała pod pachą lampę stojącą typu prawie – tiffany. – Ta lampa twoja, czy jego?

– Wilusia, oczywiście. Jak mogłaś przypuszczać, że mam na stanie coś tak ohydnego? Postaw w korytarzu i zamknij drzwi. Opuszczamy to niewdzięczne miejsce.

– Niewdzięczne, bo nie doceniło, jakie znakomitości przychodziły tu wódkę pić – zaśmiał się Filip. – Ilona cię pytała, dlaczego tak obskakiwałeś starą jędzę, donosicielkę. Ja też pytam: dlaczego? Myślałem, że raczej powiesz jej na do widzenia, jaki ma brzydki charakter.

– I tak by nie uwierzyła – zaśmiał się Adam beztrosko. – I miałaby satysfakcję, że mogę sobie gadać ile wlezie, a i tak ona zwyciężyła i mnie stąd wygryzła. A teraz będzie się głęboko zastanawiać, czy naprawdę dobrze zrobiła. I będzie żałowała, że taki grzeczny sublokator, tak się ładnie pokajał i kwiatki dał, może on i nie najgorszy. Tylko mam już trochę wyrzutów sumienia, że ją nastraszyłem.

– Wymieniając imię moje nadaremno – zauważył Filip. – Nie miej wyrzutów, należało jej się. Najwyżej namówi właściciela, żeby wstawił tu lepsze zamki, bo te co są, można agrafką otworzyć. Albo pilniczkiem do paznokci. I będzie wzywać policję co drugi dzień, jak tylko usłyszy szmer w żywopłocie.

– Jedźmy – zakomenderowała Krysia. – Ja muszę jak najszybciej psa wypuścić, bo mi zaleje mieszkanie. Albo nie zaleje i wtedy będę miała wyrzuty sumienia.

Mała karawana samochodów odjechała spod posesji na Bajana, żegnana tęsknym wzrokiem i westchnieniami Celiny Kropopek, która wąchając lilie i róże, już żałowała swojej nadgorliwości w donoszeniu. Przy tym lokatorze akurat powinna była powściągnąć swoje intryganckie skłonności. Reformowalny on był, jak widać, a w razie czego byłaby jakaś obrona, mężczyzna jak Apollo Belwederski!

Celina nie widziała nigdy Apolla Belwederskiego, niemniej tak go sobie w tej chwili wyobrażała, jak pana Adama… przyjemnie było na nim oko zawiesić – nie to, żeby jakieś niestosowne uczucia grały w zasuszonym serduszku pani Celiny, ale jednak. Wysoki brunet, postawny, trochę nawet przypominał jej nieboszczyka męża, świeć Panie nad jego duszą, chociaż nieboszczyk mąż niewysoki i szczupły blondyn, i nie miał takiego cienia od zarostu na twarzy, i oczy miał niebieskie, nie piwne, i uśmiechał się zupełnie inaczej, bo usta miał węższe i takie trochę skrzywione, jednak coś wspólnego w nich było, ciekawe co?

Ach.

Nos. Nos to bardzo ważny element twarzy. Nosy mieli dość podobne, z tym że pan Adam jednak trochę zgrabniejszy.

Zadumana i wzdychająca pani Celina z trudem oderwała się od okna z widokiem na pustą ulicę i poszła do kuchni obcinać kwiatom końcówki łodyg, żeby się dłużej trzymały.

Szpitalik był niewielki, miał dwa pokoiki i mieścił się w wieżyczce w tym skrzydle domu, gdzie na piętrze mieszkała grupa Zosi. Stanowiło to okoliczność pożyteczną. Zwłaszcza że grupa pani dyrektor zajmowała parter w skrzydle przeciwległym, czyli najdalej jak można. Zosia mogła spokojnie powierzyć opiekę nad swoimi wychowankami Darkowi Małeckiemu, osobnikowi prawie pełnoletniemu, o zadziwiającym wskaźniku inteligencji oraz odpowiedzialności – i mieć pewność, że nic złego się nie wydarzy, a gdyby jednak się wydarzyło, to Darek natychmiast ją zawiadomi, a ona będzie miała blisko, żeby interweniować.

Darek słyszał już, że młody Seta narozrabiał, nie znał tylko szczegółów. Naturalnie, chętnie dowiedziałby się czegoś więcej, ale rozumiał, że to jeszcze nie pora. Pani wychowawczyni była nieco zdenerwowana, chociaż starała się tego po sobie nie pokazywać, a Seta, skończona ofiara, słaniał się na nogach i blady był jak trup. Darek zapewnił panią, że może spokojnie zająć się tym małym świrusem i poszedł pilnować grupy. Najpierw sprawdził, czy bliźniaki Cyryl i Metody Płaskojciowie (zwani Cyckiem i Myckiem, względnie braćmi Płaskimi) nie zajmują się aktualnie demontażem swojego pokoju – obaj sześcioletni malcy mieli zacięcie inżynierskie i należało stale patrzeć im na te małe, sprytne łapki. Bracia Płascy grali w chińczyka, oszukując się wzajemnie ile wlezie, Darek zawiadomił ich więc tylko, że przez najbliższy czas on tu rządzi i nie radzi rozrabiać. Bliźniacy, którzy uwielbiali zrównoważonego Darka, zapewnili go, że będą grzeczni. Następnie stwierdził, że zdrowy trzon grupy w osobach szesnastoletniego Marka Skrobackiego, piętnastolatka Wojtka Włochala i dwóch czternastolatków, Romka Walmusa i Rysia Tulińskiego, trenuje na boisku swoistą odmianę futbolu, tzw. bidul – futbol, polegający na kopaniu piłki gdzie popadnie i jak popadnie, ze wskazaniem, żeby popadło w jakąś szkodę, najlepiej w okno matiza pani dyrektor i żeby była z tego jakaś zabawa. Darek nakazał piłkarzom ucywilizowanie rozgrywki, bo pani Zosia jest teraz zajęta resocjalizacją gamonia Sety i nie należy jej przysparzać dodatkowych kłopotów. Piłkarze przyjęli polecenie do aprobującej wiadomości i poszli w leszczynę palić marlboro – lajty, które Wojtek skołował w sklepie koło szkoły. No, wyniósł. Ale kupił uczciwie dwie cole dla kolegów i dla siebie batonik snickers, więc marlboro – lajty należały mu się jako prowizja.