Выбрать главу

Ruszyli dalej, ale już po pierwszym kroku John znów usłyszał jakiś hałas. Tym razem był bliższy i przypominał cichy tupot stóp kogoś, kto chce ich zaskoczyć, zanim zdążą się odwrócić. Ponownie stanął, stanęła także Lucy.

– Teraz ja też słyszałam… – szepnęła blada jak papier.

John nasłuchiwał przez chwilę. Choć na korytarzu panowała cisza, cały czas miał wrażenie, że ktoś tu jest, bardzo blisko, i czeka tylko, aż się odwrócą.

Wziął Lucy za rękę i zrobił najpierw jeden, a potem drugi ostrożny krok w kierunku, z którego właśnie przyszli. Zatrzymał się i znów zaczął nasłuchiwać.

Był przekonany, że tuż obok niego ktoś stoi, cicho i spokojnie oddychając, niczego jednak nie widział, nie poruszył się żaden cień.

Przy kolejnym kroku poczuł, że stanął na czymś twardym. Spojrzał w dół i stwierdził, że stoi na pierścionku. Schylił się, podniósł go i uniósł do góry, by Lucy mogła go obejrzeć. Była to męska obrączka, zrobiona z przeplatających się pasemek złota i platyny.

– To obrączka pana Rogersa… – wykrztusił.

– Jesteś pewien?

– W stu procentach. Zauważyłem ją, kiedy dawałem mu klucz.

– W takim razie musiał tu być.

John skinął głową i rozejrzał się. Atmosfera, już i tak groźna, jeszcze bardziej się zagęściła – jakby zaraz miał uderzyć piorun. Wziął Lucy za rękę i ruszyli ku schodom. Był pewien, że ktoś idzie tuż za nimi. Niemal czekał, aż poczuje na karku jego oddech.

– Co jest? – spytała Lucy, wyraźnie przestraszona.

– Nie wiem. Nie wiem, co to jest.

– Duch. Założę się, że to duch.

– Nie ma duchów – odparł John.

Sięgnął za siebie i poczuł pod palcami kolumnę balustrady schodów.

– Biegnijmy – powiedział. – Raz… dwa… trzy!

Odwrócili się i ruszyli biegiem w dół schodów, przeskakując po dwa i trzy stopnie. Słychać było, że coś ich goni i tak samo szybko zeskakuje ze schodów. Lucy krzyknęła i omal nie straciła równowagi, udało jej się jednak złapać poręczy.

Pobiegli przez hol, nie oglądając się za siebie. John szybkim ruchem otworzył drzwi i wypadli na zewnątrz, zbiegli po kamiennych schodkach i pognali żwirowym podjazdem. Wielkie drzwi zatrzasnęły się za nimi z ogłuszającym łoskotem.

Rozdział 7

Wskoczyli do samochodu Lucy. Złapała kluczyki, ale tak drżały jej ręce, że upuściła je na podłogę. Na szczęście John szybko je znalazł i mogła zapalić silnik.

– Masz rację… – wydyszał. – Ten dom jest nawiedzony. Nie wierzę w duchy, ale one tam są!

– Jedźmy – mruknęła Lucy i skręciła tak gwałtownie w główną ulicę, że o mało nie przewróciła starszego mężczyzny na rowerze.

– Wariaci! – wrzasnął za nimi.

Jechali najszybciej jak się dało w gęstym przedpołudniowym strumieniu samochodów w kierunku Streatham High Road.

– Musimy zanieść tę obrączkę na policję – powiedział John.

– Jasne. Ale co powiesz, kiedy spytają, gdzie ją znalazłeś?

– Jak to? Prawdę.

– A co twoim zdaniem zrobi pan Vane, kiedy dowie się, że ukradliśmy klucz i węszyliśmy w jednym z jego cennych domów? Wywali nas. Nie wiem jak ty, ale ja potrzebuję tej pracy.

– To co mamy robić? Przecież pan Rogers ciągle może być gdzieś w tym domu, prawda? Może jeszcze żyje. A jeśli umrze z głodu dlatego, że baliśmy się iść na policję?

– Można im przekazać informację anonimowo. Wiesz, tak, jak to robią w Crirnewatch.

John podniósł do oczu obrączkę pana Rogersa i zaczął ją oglądać.

– To się chyba da zrobić… Moglibyśmy też dowiedzieć się więcej na temat domu przy Mountjoy Avenue sześćdziesiąt sześć. Pan Vane musi mieć jakąś teczkę na ten temat.

– Chyba nie zamierzasz znów grzebać w jego rzeczach? Wpakujesz się w poważne kłopoty.

John nie odpowiedział. Rozmyślał o tym, co ścigało ich w korytarzu, i o rzeźbie w łóżku. Nie mógł zapomnieć tej bladej twarzy z kości słoniowej i nieruchomych oczu. Ciekaw był, czy rzeźba przedstawiała kogoś żyjącego, czy też rzeźbiarz stworzył najbardziej przerażającą twarz, jaką mógł sobie wyobrazić.

W czasie przerwy obiadowej John poszedł do automatu na rogu Fernwood Avenue i wykręcił 999. Kiedy odebrano telefon, pod budką stanęła starsza kobieta w sukience w kwiaty, która przez cały czas trwania rozmowy wbijała w niego wzrok.

– Pogotowie policyjne. Z kim mam pana połączyć?

– Chciałbym porozmawiać z kimś o panu Rogersie, który zaginął w Streatham.

Zapadła chwila ciszy. Starsza kobieta świdrowała go wzrokiem tak uporczywie, że musiał się odwrócić.

– Wydział kryminalny policji Streatham, sierżant detektyw Bynoe przy aparacie.

– Hm… dzień dobry. Chodzi o tego zaginionego, o którym mówiono wczoraj w telewizji. O pana Rogersa. Wczoraj w porze obiadu widziałem, jak wchodzi do domu przy Mountjoy Avenue sześćdziesiąt sześć, nie widziałem jednak, by stamtąd wychodził.

– Kim pan jest?

– Anonimowym informatorem.

– Może zechciałby pan zrezygnować ze swojej anonimowości i powiedział mi, jak się nazywa i kim jest? W tej sprawie może być nagroda.

– To nieważne. Chcę tylko przekazać informację, nic więcej.

– Czy pan Rogers był sam, kiedy go pan widział?

– Nie umiem powiedzieć.

– Jak to nie umie pan powiedzieć? Był sam czy z kimś?

– Hm… właściwie to nie widziałem na własne oczy, jak wchodził do budynku.

– Skąd więc pan wie, że tam wchodził?

– Po prostu wiem.

– Chciałbym się dowiedzieć, skąd.

– Zgubił obrączkę. Albo ktoś mu ją ściągnął.

– Gdzie ją zgubił?

– W domu przy Mountjoy Avenue sześćdziesiąt sześć. Stąd wiem, że tam był.

– Czyli był pan w tym domu po nim, tak?

– Nie mogę tego powiedzieć.

– Niech pan posłucha, panie Anonimowy Informatorze, chyba powinniśmy sobie porozmawiać. Może zostanie pan tam, gdzie jest, a ja przyślę po pana samochód.

– Nie wie pan przecież, gdzie jestem.

– Wiem, wiem. W budce telefonicznej na rogu Fernwood Avenue. Jest już w drodze do pana jeden z naszych ludzi.

John puścił słuchawkę, wypadł z budki i ruszył biegiem przez ulicę. Starsza pani zawołała za nim:

– Dzisiejsze dzieciaki! Chuligani, i tyle! Chuligani jeden w drugiego!

Kiedy John dotarł do biura, był tak zdyszany, jakby przebiegł maraton. Courtney czekał na niego z niecierpliwością.

– Gdzie byłeś? Mam za pięć minut spotkanie z klientem.

– Przepraszam.

– Będziesz dopiero przepraszał, jak ten klient się wycofa. Zrób kopie planów, które zostawiłem, dobrze? Chciałbym je mieć zaraz po powrocie.

John został w biurze sam. Skopiował dokumenty dla Courtneya, a potem zrobił sobie filiżankę kawy i wrócił za biurko z czterema czekoladowymi ciastkami, które wszystkie naraz wetknął sobie w usta. Zaczął pić kawę, siorbiąc głośno (była bardzo gorąca, a nie było nikogo, kto by to słyszał), nie mógł jednak odwrócić wzroku od drzwi gabinetu pana Vane’a. Pan Vane musiał mieć dokumentację domu przy Mountjoy Avenue sześćdziesiąt sześć i musiał wiedzieć o rzeźbie. Może wiedział także, że dom jest nawiedzony, i właśnie dlatego nikomu nie pozwalał się nim zajmować? Może wszystkie domy na jego „liście specjalnej” były nawiedzone?

Podszedł do drzwi gabinetu pana Vane’a i położył rękę na gałce. Nie, lepiej nie wchodzić. Ktoś może go przyłapać, a pan Vane nie będzie drugi raz tak wyrozumiały. Dziś rano już wystarczająco zaryzykowali, biorąc klucz – gdyby pan Cleat wyszedł z toalety dwie sekundy wcześniej, wpadłby na Lucy, wyślizgującą się z gabinetu pana Vane’a po odłożeniu klucza na miejsce.