Na długą, bardzo długą sekundę ciało Johna zapomniało, jak porusza się rękami i nogami, kiedy jednak Lucy wydała z siebie przerażone, zduszone skomlenie – pognali ile sił w nogach w dół schodów. Zza ich pleców dobiegały miękkie plaśnięcia stóp, w takich odstępach, jakby rzeźba przeskakiwała cztery albo nawet pięć stopni naraz.
– Otwieraj drzwi! Otwieraj drzwi! – zapiszczała Lucy, kiedy John mocował się z nietypowym zamkiem. W końcu udało mu się go otworzyć, na drzwi był jednak założony łańcuch i żeby go zdjąć, musiał je ponownie zamknąć. Zanim zdążył przeprowadzić całą operację, rzeźba złapała go od tyłu i rzuciła nim o drzwi. John – kompletnie zaskoczony – padł bez tchu na podłogę.
Lucy udało się otworzyć drzwi, ale rzeźba pchnęła je i zatrzasnęła z hukiem. Lucy wrzasnęła i skoczyła w bok, rzeźbie udało się jednak złapać ją za nadgarstek i przytrzymać. Oczy zjawy patrzyły z przerażającą obojętnością. Kaszlącemu jak gruźlik i ciągle walczącemu o oddech Johnowi jakoś udało się wstać i sięgnąć po tkwiącą w stojaku na parasole ciężką laskę. Ujął ją w obie dłonie jak pałkę i z całej siły uderzył rzeźbę w bok głowy. Laska pękła na pół, ale rzeźba puściła nadgarstek Lucy i odwróciła się do Johna.
– Uciekaj! – krzyknął i Lucy zrobiła, co kazał. Kilkoma susami przebiegła przez salon i wpadła na oszkloną werandę. John próbował robić uniki i obejść rzeźbę, ale była zbyt szybka jak na jego możliwości. Ani razu nie zamrugała i zdawała się przewidywać każdy ruch swej ofiary.
Przysuwała się coraz bliżej, unosząc jedną rękę, jakby chciała złapać Johna za gardło. Cofając się w kierunku rogu pokoju, John potknął się o stojak na parasole i upadł.
– John! – krzyknęła piskliwie Luty i zanim zdążył się zorientować, o co jej chodzi, z werandy niczym armatnia kula nadleciała duża doniczka z zasuszonym kaktusem, trafiając rzeźbę w tył głowy i rozpryskując się na drobne kawałki. Rzeźba odwróciła głowę do tyłu, co dało Johnowi czas na od toczenie się po podłodze na bok. Poderwał się i pobiegł za Lucy, jakby gonił go tłum szatanów.
Pognali oboje przez krzewy w kierunku furtki. Kolce jeżyn wbijały się w rękawy koszuli Johna, jakby próbowały go złapać. Na szczęście udało się im wybiec na ulicę, wskoczyć do samochodu i ruszyć. Zanim bladolica postać wychynęła zza węgła domu i zatrzymała się, przejechali prawie sto metrów.
– A… nie… mó… wiłem… – wydyszał John. Miał na lewej kości policzkowej duży, ciemnoczerwony ślad po uderzeniu. – Mówiłem… że… jest w środku…
– Chyba nie spodziewałeś się, że ci uwierzę. Rzeźby nie ożywają.
– Ale ta ożyła. I w dodatku czekała na nas. Zarówno w Brighton, jak i tutaj.
– To niemożliwe. Nikt poza nami nie wiedział, że się tu wybieramy.
– Nie sądzę, żeby to był przypadek.
– – Cała ta sprawa śmiertelnie mnie przeraża. – Lucy była tak zdenerwowana, że z trudem utrzymywała samochód prosto. Kiedy dojechali do skrzyżowania z Mitcham Road, zmieniła bieg ze straszliwym chrzęstem.
– Może pan Vane się domyślił, co zamierzamy – mruknął John.
– Nie wiem, w jaki sposób miałby to zrobić. Mógł się tego dowiedzieć jedynie od Courtneya, ale on na pewno nic mu nie powiedział.
– Cóż… wiem, że brzmi to idiotycznie, ale jeśli rzeźba mogła ożyć, mogła także powiedzieć o wszystkim panu Vane’owi.
– Co takiego?!
– Znaleźliśmy tę rzeźbę w domu przy Mountjoy Avenue sześćdziesiąt sześć, prawda? Wyglądała na drewnianą, ale może mimo to widziała nas i słyszała?
– Jeśli pan Vane wiedział, co planujemy, dlaczego nas nie ostrzegł albo nie wywalił z roboty?
– Tyle się dowiedzieliśmy, że być może chciał się nas pozbyć bardziej skutecznie. No wiesz… – John nie dokończył, zamiast tego przeciągnął sobie palcem po grdyce.
– Gdyby to miała być prawda, najwyższy czas zawiadomić policję.
– Tak sądzisz? Przestałem być już czegokolwiek pewny. Jeśli pan Vane wie, co robimy, zadba o usunięcie wszelkich dowodów, a co twoim zdaniem pomyślą o nas policjanci, kiedy powiemy, że prześladuje nas drewniana rzeźba? Oczywiście, wierzymy wam, ale wiemy, że jesteście świrusy.
– No to co mamy robić? Nie możemy wrócić do pracy.
– Oczywiście, że możemy. Przecież Vane nie zamorduje nas w biały dzień. A jeśli zakaże nam zbliżania się do domów z jego listy, przyzna w ten sposób, że wie o naszych poczynaniach. – John jeszcze raz spojrzał w głąb Abingdon Gardens. – Nie, wcale nie musimy się bać powrotu do biura. Musimy jedynie dobrze się rozglądać i strzec rzeźby. Ale ciągle nie mogę pojąć, jak ona mogła ożyć i jak udało jej się przewidzieć, że tu będziemy. To takie przerażające, że nawet nie mam ochoty się nad tym zastanawiać.
Kiedy wrócili do biura, okazało się, że pan Cleat jest w dziwacznym nastroju. Na ich widok wydał z siebie głośne ni to westchnienie, ni to jęknięcie i gestem przywołał oboje do swego biurka.
– Stało się coś złego? – spytała Lucy.
– Nie do końca, choć pan Vane… wyraził niepokój na temat przedłużania się czasu przebywania niektórych z was poza biurem bez odbicia tego we wzroście sprzedaży.
– Nie da się zmusić nikogo do zakupu nieruchomości.
– Oczywiście, pan Vane chciałby jednak mieć gwarancję, że naprawdę koncentrujecie się na pracy.
John popatrzył na Lucy. Jeśli nie było to ukryte ostrzeżenie, by trzymali się z dala od domów z listy specjalnej, to co?
Musieli zostać do późna, by dokończyć dokonywanej raz w tygodniu zmiany ofert wywieszanych na tablicy w oknie. Kiedy się z tym uporali, Lucy spytała Johna, czy nie miałby ochoty wpaść do znajdującego się po drugiej stronie ulicy pubu „Pod Piórami”, gdzie już czekał Courtney. Gdy przechodzili przez ulicę, wzięła go za rękę, a on mocniej ujął jej dłoń, by bezpiecznie przeprowadzić ją między samochodami. Wiedział, że nie znosi mężczyzn o wilgotnych lub miękkich dłoniach, bo mówiła mu, że podanie ręki panu Cleatowi kojarzy jej się z macaniem rybiego filetu.
Courtney siedział przy barze i rozmawiał z dwoma pracownikami konkurencyjnych agencji – mężczyzną z krótko przyciętymi wąsami, który mówił, jakby przez cały czas miał zaciśnięte zęby, i bez przerwy palącą kobietą w agresywnie czerwonej sukience, wokół której unosiła się chmura tak intensywnego zapachu, jakby wylała na siebie flakon perfum.
Courtney przeprosił ich, po czym zaprowadził Lucy i Johna do stolika w rogu. Było dość wcześnie, pub nie pękał w szwach jak w godzinach wieczornych i wokół nikt nie siedział, mogli więc swobodnie rozmawiać.
– No i co się działo w Abingdon Gardens? – odezwał się Courtney. – Tam się tak urządziłeś? – spytał, wskazując siniaki na twarzy Johna.
John potwierdził skinieniem głowy.
– Wiem, że to, co powiemy, zabrzmi, jakbyśmy sfiksowali, ale przysięgam, że to prawda. – Opowiedział o wydarzeniach na Mountjoy Avenue i Abingdon Gardens. Courtney zaczął się śmiać, kiedy John mówił o rzeźbie, jednak Lucy dotknęła jego dłoni i popatrzyła mu w oczy, przekazując mu bezgłośnie: „To wszystko działo się naprawdę”.
– Cóż, dość trudno uwierzyć w wasze opowiadanie – stwierdził na koniec Courtney. – Nic dziwnego, że nie zawiadomiliście policji.
– Ale to wszystko prawda – zapewniła go Lucy. – Przysięgam na moje życie, że wszystko to wydarzyło się dokładnie tak, jak mówił John.
– Nie boicie się o swoje bezpieczeństwo? Jeśli pan Vane kazał tej rzeźbie was ścigać…