Выбрать главу

Była to standardowa cegła, ale z obu jej stron wystawała ludzka kość, najprawdopodobniej piszczelowa. Tkwiła w cegle niczym bełt kuszy w kawałku drewna.

Doktor Bott podniósł znalezisko i dokładnie je obejrzał.

– To niemożliwe. Nie da się przebić cegły ludzką kością. Kość jest zbyt krucha, a cegła zbyt twarda.

– Może włożono kość przed wypaleniem?

– To też niemożliwe. W piecu kość by się spopieliła.

– Mamy jeszcze jedną podobną – powiedział pracujący przy stercie kości komisarz Wright.

Po chwili przyniósł cegłę, z której wystawały cztery palce, wyglądające jak ostatnie, rozpaczliwe błaganie o ratunek. Zaraz potem kolejny policjant znalazł trzy połączone ze sobą cegły, w których tkwiła czaszka.

– Co to oznacza, George? – spytał Carter doktora Botta. – Wszędzie pełno śladów i dowodów zbrodni, ale żadnego z nich nie rozumiem. Kim byli ci ludzie i dlaczego zamurowano ich w ścianie?

Rozdział 2

Poranek zrobił się nieprzyjemnie gorący, a John był dziesięć minut spóźniony. Kiedy szedł szybko Streatham High Road, z naprzeciwka nadjechało na rolkach jego trzech kumpli ze szkoły – Micky, Tez i Nasheem. Mieli na głowach czapki baseballowe, byli ubrani w T-shirty i szorty i popijali z butelek alkoholizowaną lemoniadę.

Micky objechał go mocno zdziwiony.

– Co się z tobą dzieje, człowieku? Wskoczyłeś w garnitur. Wyglądasz, jakbyś szedł na pogrzeb swojej babci.

– Rany, a co zrobiłeś z włosami? – dodał Nasheem. – I co jest z twoimi kolczykami? Gdzie masz kolczyki?

– Wiem, co mu się stało – stwierdził Tez. – Skończył osiemnaście lat i jest dorosły. Wydaje mu się, że ma się ubierać jak jego ojciec.

– Przepraszam, chłopaki, ale jestem spóźniony – powiedział John. – Wyleją mnie już pierwszego dnia.

– Wyleją? – afektowanie powtórzył Tez. – Chcesz powiedzieć, że znalazłeś robotę? Musiałeś oszaleć, człowieku. Po co szukałeś pracy, mogąc spędzić wakacje wałęsając się z kumplami? Nie mówisz poważnie, to niemożliwe…

– Nie stać mnie na wałęsanie się, zwłaszcza kiedy mam pracę. Skończyłem szkołę i muszę zacząć robić karierę.

– Karierę?! – spytał sarkastycznie Micky. – Jako kto? Chcesz zostać dyrektorem banku? Zawsze mówiłeś, że będziesz największym piosenkarzem rockowym, jaki chodził po tej ziemi.

– Tak też i będzie, jeśli uda mi się założyć zespół. Wysłałem w parę miejsc kasetę demo i sam wiesz, że nikt się nie zainteresował, prawda? Potrzebuję naprawdę dobrego zespołu i muszę więcej ćwiczyć.

– Co zamierzasz robić do tego czasu? – spytał Tez. – Pracować dla Inland Revenue?

– Muszę iść – oświadczył John. – Kazali mi być o dziewiątej. Punkt dziewiąta.

– Naprawdę? – szydził Micky, krążąc wokół Johna na rolkach. – Kto ci kazał?

– Ci, dla których mam pracować.

– Czyżby? A któż to taki? Centrala Partii Konserwatywnej?

John pchnął Micky’ego.

– Czego się czepiacie? Co załatwiliście dla siebie? Nic! Spędzicie lato na włóczeniu się po okolicy i co dalej?! Zasiłek? To marnotrawstwo czasu! Nawet jeśli nie zostanę piosenkarzem rockowym, na pewno trochę zarobię i zdobędę nieco doświadczenia.

– No, no – rzucił wyzywająco Tez. – Jeśli taki jesteś dumny z tej swojej kariery, powiedz, co to za firma.

John zawahał się, po chwili jednak powiedział:

– Będę pracował dla Blighta, Simpsona i Vane’a.

– Hej! A cóż ci panowie robią?

– Mają agencję handlu nieruchomościami. Najlepszą w Streatham.

Tez zamarł z otwartymi ze zdumienia ustami.

– Agencja handlu… nieruchomościami. Chyba żartujesz! Będziesz pracował w agencji handlu nieruchomościami? Cóż to za kariera, facet? Ale mi robota! To jeszcze gorsze, niż zostać dyrektorem banku!

John przeczesał palcami włosy i ruszył. Micky, Tez i Nasheem pojechali za nim, kpiąc z niego i przycinając mu, ale nie odzywał się do nich. Nie zamierzał zostać agentem handlu nieruchomościami. Chciał zostać najlepszym piosenkarzem rockowym w historii, który gra na gitarze i śpiewa własne piosenki, zapełniając Wembley, Rose Bowl i Madison Square Garden. Jak te tłumy by ryczały… ale tuż przed Bożym Narodzeniem matka dostała wylewu, który częściowo sparaliżował lewą stronę ciała, młodsza siostra Ruth była jeszcze w liceum, a ojciec ciągle brał dodatkowe godziny na taksówce, by utrzymać rodzinę.

Marzył o tym, że taśma demo przyniesie kontrakt za milion funtów, jednak w odpowiedzi dostał tylko parę listów w rodzaju: „Ciekawe, ale przykro nam…” – a był wystarczająco dorosły, by zrozumieć, co chciano przez to powiedzieć. Był dobry, ale niewystarczająco. Uznał więc, że zanim doszlifuje umiejętności, musi zacząć zarabiać.

Po jakimś czasie przyjaciele znudzili się dręczeniem go i odjechali. Odwrócił się i patrzył, jak przemykają przez tłum, pokrzykując bojowo i wyrzucając w górę ręce niczym zwycięscy bokserzy. Poczuł ukłucie zazdrości.

Wkrótce dotarł do biura firmy Blight, Simpson & Vane. Znajdujący się przy samej Streatham High Road budynek firmy wyglądał od frontu dość staromodnie. W dużym oknie wisiała oprawiona w dębowe ramy tablica ogłoszeniowa ze zdjęciami oferowanych nieruchomości. Strumień jadących ulicą samochodów robił taki hałas, że John ledwie mógł myśleć. „Bardzo interesująca rezydencja dla rodziny z pięcioma sypialniami i widokiem na łąki”. „Ładne dwupoziomowe mieszkanie z dwoma sypialniami”. „Mieszkanie z wyjściem na ogród i możliwością korzystania z garażu”. Ceny nieruchomości były tak astronomiczne, że nie umiał sobie wyobrazić, by kiedykolwiek kogoś takiego jak on było na coś podobnego stać.

Spostrzegł w lustrze swoje odbicie i ledwie siebie rozpoznał. W zeszłym tygodniu miał na głowie dziką plątaninę loków – teraz jego włosy były schludnie obcięte, a uszy widoczne. W zeszłym tygodniu w jego uszach tkwiły rozmaite kółka i fantazyjnie zakończone kawałki drucików – dziś pozostały po nich jedynie dziurki. Założył nowy garnitur od Burtona, zawiązał krawat od Burtona i wyglądał jak każdy początkujący urzędnik w Wielkiej Brytanii: był prawie przystojny, niemal dorosły, miał brązowe oczy, mocno zarysowany, gładko wygolony podbródek i tylko jeden syfek obok nosa.

Stał przed oknem i grał w wyobraźni Susan’s House, obserwując, jak jego palce poruszają się po wyimaginowanym gryfie, wydymając wargi i poruszając ustami. Uwaga, Eelsi! Przesuń się, Beck! Nadchodzi John French – największy gitarzysta rockowy w historii wszechświata!

Kiedy niemal dochodził do finału, otworzył oczy i dostrzegł obserwującego go znad dębowej ramy człowieka o wąskiej, wykrzywionej dezaprobatą twarzy. Natychmiast przestał grać na nie istniejącej gitarze i zaczął udawać, że się przeciąga. Drzwi prowadzące do budynku otworzyły się i wyszedł z nich chudy mężczyzna o nosie podobnym do ptasiego dziobu – ten sam, który prowadził z nim rozmowę kwalifikacyjną.

– Spóźniłeś się – zaskrzeczał. – Już myślałem, że w ogóle się nie pokażesz.

– Jasne, wiem… Przepraszam. Autobus się spóźnił.

– W przyszłości będziesz musiał lepiej organizować sobie dojazd. Poza tym w tej firmie nie mówimy „jasne”, lecz „tak jest”, do tego z wytwornym „s”.

– No tak, jasne. To znaczy… tak jesst, oczywiście, tak jesst.

– Nie sądzisz, że lepiej by było, gdybyś wszedł do środka i zaczął pracować?

– Tak jesst, chyba tak będzie lepiej. Tak jesst.

– Nie musisz na mnie syczeć, do cholery!

– Przepraszam.

Mężczyzna zaprowadził Johna do głównego biura. Wnętrze pomalowano na groszkowo, a pod każdą z dłuższych ścian ustawiono po pięć biurek, w dodatku tak, że stały skosem do ściany. Jarzeniowe światło powodowało, że każdy z pracowników wyglądał, jakby nie spał całą noc. Ścianę w głębi podpierały szeregi metalowych szaf na akta, w przerwie między nimi wisiał wielki plan południowego Londynu.