Kiedy weszli, siedział w kuchni przy filiżance herbaty.
– Hitler nie wygnał mnie z domu, więc nie zrobi tego także jakaś druidyczna rzeźba – oznajmił.
Lucy poszła wziąć prysznic, a John ruszył do Streatham. O dziewiątej słońce świeciło jaskrawo, w powietrzu unosiły się kłęby kurzu i było bardzo gorąco. Kiedy dotarł do biura, pan Cleat siedział przy biurku nad stertą dokumentacji nieruchomości z długopisem w dłoni, ale ani nie czytał, ani nie pisał. Wpatrywał się w pełznącą po ścianie pszczołę.
– Dzień dobry, panie Cleat. Kolejny gorący, co?
Pan Cleat kiwnął głową.
– Ma pan ochotę na filiżankę kawy?
– Co? Nie, dziękuję.
– Wszystko w porządku, panie Cleat?
Pan Cleat odłożył długopis i westchnął.
– Nie bardzo, i chyba rozumiesz, dlaczego.
– To nie była pańska wina, panie Cleat.
– Naprawdę? Wszyscy ci ludzie… musiały ich być setki. I biedny Liam… Nie wiem, co powiedzieć jego rodzicom. W nocy nie zmrużyłem oka.
Nie tylko pan, pomyślał John, ale odparł:
– Nie warto się tym zamartwiać. Martwienie się nikogo nie ożywi, ważne jest tylko to, by powstrzymać pana Vane’a przed dalszym działaniem.
– Nie wiem, jak zamierzasz to zrobić.
– Musimy zdobyć dowód, że wiedział, co te domy robią ludziom, i właśnie dlatego je sprzedawał. Wtedy będziemy mogli iść na policję. Będzie pan przeciwko niemu zeznawał, prawda?
Pan Cleat popatrzył niepewnie na Johna.
– Nie wiem… kiedyś zrobiłem coś, o czym pan Vane wie. Jeśli wystąpię przeciwko niemu… mogę mieć kłopoty…
– Co pan takiego zrobił?
– Nie chciałbym opowiadać ze szczegółami, powiem tylko, że kiedyś jedną z naszych klientek była starsza pani. Tydzień przed śmiercią zmieniła testament i zostawiła mi dużo pieniędzy w spadku.
– Co w tym złego?
– Okoliczności zmiany testamentu można określić jako niezwykłe.
– Słucham? Sfałszował go pan?!
Pan Cleat wessał policzki.
– To dość bezpośrednie określenie tego faktu, ale cóż… pisałem go w jej imieniu. Zamierzała przekazać pieniądze Sanktuarium Osłów i sądziłem, że bardziej zasługuję na dobroczynność niż schorowane osły. – Przerwał na chwilę. – Problem polega na tym, że dzień przed śmiercią miała chwilę przejaśnienia umysłu. Zadzwoniła do mnie do biura, by mi przypomnieć, że wszystkie pieniądze muszą koniecznie trafić do osłów, i choć zdawało jej się, że rozmawia ze mną, rozmawiała z panem Vane’em, bo mnie nie było akurat w biurze. Nie powiedział nikomu, co zrobiłem, ale nigdy nie pomija okazji, by mi przypomnieć, że o tym wie.
– To szantaż!
– Może i tak, ale trudno to udowodnić. Pan Vane ani razu nie próbował uzyskać ode mnie pieniędzy ani nie groził mi wprost. Ale oczekuje całkowitej lojalności i dyskrecji. – Po kolejnej przerwie pan Cleat dodał: – W każdym razie jeśli istnieje coś, co mogę zrobić, by pomóc wam w zamknięciu raz na zawsze „listy specjalnej”, to… możecie na mnie liczyć.
– Dziękuję, panie Cleat.
– Nie bądźmy formalistami, John. Zamierzam od tej chwili grać w uczciwe karty. Mów mi David.
Lucy przyszła tuż po wpół do jedenastej. Pan Cleat i Courtney wyszli w tym czasie spotkać się z klientami, więc Lucy i John zostali sami.
– Chyba coś znalazłam – powiedziała Lucy, pokazując dużą szarą kopertę. – Wuj Robin zadzwonił do swojego kolegi budowlańca, który miał książkę o południowym Londynie w czasach wiktoriańskich. – Wyjęła książkę z koperty i otworzyła w miejscu założonym kawałkiem podartej kartki. – Sprawdziliśmy Laverdale Square, Abingdon Gardens i Mountjoy Avenue. Co prawda nie ma zdjęć Laverdale Square, ale popatrz na to…
Wskazała na brązową sepiową fotografię, przedstawiającą kilku mężczyzn w cylindrach i czarnych frakach, stojących przed nowo zbudowanym budynkiem. Droga przed nim nie była utwardzona, przy chodniku stał powóz konny.
– Wiesz, gdzie to jest? Przeczytaj podpis.
„Mountjoy Avenue, południowy zachód – dyrektorzy Messrs Voice Bros pod jedną z ich wysokiej klasy podmiejskich posiadłości. Lipiec 1897”.
– To numer sześćdziesiąt sześć – stwierdził John. – Ale bez krzewów trudno go rozpoznać.
– Niestety mężczyźni poruszyli się i nie widać wyraźnie twarzy, jednak w skorowidzu jest więcej wpisów pod: „Voice Bros”. – Lucy otworzyła książkę na kolejnej zakładce i przeczytała: – „W latach dziewięćdziesiątych dziewiętnastego wieku Messrs Voice Bros osiągnęli znakomitą reputację dzięki budowie podmiejskich rezydencji o wyjątkowej jakości i wartości. Byli bardzo wybredni w doborze miejsc budowy, a do wykańczania otworów okiennych i wnętrz używali kamienia z Wiltshire i Somerset. Za swe domy zdobyli liczne nagrody, w tym także Puchar Dobsona ufundowany przez Instytut Architektury Kwalifikowanej. Na niniejszym zdjęciu widzimy przekazanie go panu Charlesowi Voice’owi w Royal Albert Hall”.
Pod tekstem znajdowała się kolejna fotografia z mężczyznami w cylindrach i frakach, ale tym razem twarze były wyraźnie widoczne. Puchar przekazywał korpulentny mężczyzna z wielkimi bakami, a przyjmował go wysoki chudzielec o ponurej minie, ze sczesanymi do tyłu włosami.
– To niemożliwe… – powiedział John, przyglądając się uważniej zdjęciu. – Ta fotografia została zrobiona ponad sto lat temu…
– Być może to jego dziadek, ale nazywał się Voice, więc i on nazywałby się Voice, a nie Vane.
– Nie masz nic przeciwko temu, bym zrobił z tego ksero? – spytał John.
– Oczywiście, że nie.
John ustawił kserokopiarkę na dziesięciokrotne powiększenie i w kilka sekund z maszyny wysunęło się wielkie powiększenie twarzy Charlesa Voice’a odbierającego Puchar Dobsona. Teraz już nie było żadnych wątpliwości: zdjęcie przedstawiało Ravena Vane’a. Nie był to jego krewny ani sobowtór. Człowiek na fotografii miał nawet po lewej stronie podbródka pieprzyk – tak jak pan Vane.
– To on – oświadczył John. – I wygląda tak samo jak dziś.
– Przyjaciel wuja Robina mówi, że pamięta firmę Voice Bros. Budowali wysokiej jakości domy do lat sześćdziesiątych naszego wieku, ale ponieważ nie chcieli stosować nowoczesnych metod i elementów prefabrykowanych, stali się zbyt drodzy i wypadli z rynku.
Wrócił Courtney z lunchem – dwoma wegetariańskimi kanapkami i dużą butelką coca – coli.
– Wszystko gra? – spytał. – Wyglądacie, jakbyście ujrzeli ducha.
– Może to i prawda – odparł John i pokazał mu kserokopię. – Kto to twoim zdaniem jest?
– Pan Vane, to oczywiste. Dlaczego pytasz?
– Zdjęcie zrobiono w tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym ósmym roku.
– Co takiego…?
– Patrz: wrzesień tysiąc osiemset dziewięćdziesiąt osiem.
Courtney zmarszczył czoło i uważnie przyjrzał się fotografii. Lucy pokazała mu książkę. Oglądał ją bardzo długo i w końcu odezwał się:
– Nie może być wątpliwości, prawda? To on. Niesamowite.
– Zastanówmy się nad tym – powiedział John. – Jeśli to naprawdę on, to znaczy, że w ciągu minionego stulecia wcale się nie zestarzał. Jak duchy druidów. Żyją od trzech tysięcy lat, nie starzejąc się.
A jeśli pan Vane im pomagał, budując ofiarne świątynie i karmiąc je ofiarami z ludzi…
– …to może być jego nagroda – dokończył Courtney. – Druidzi obiecali mu wieczne życie, takie samo jak ich…
Popatrzyli po sobie, przerażeni niezwykłością tego, co być może odkryli, równocześnie zdając sobie sprawę, że mogą się mylić. Znacznie bardziej prawdopodobne było przecież, że pan Vane to sobowtór Voice’a.