– Prawdopodobnie pamiętasz, że nazywam się David Cleat, ale w biurze masz się do mnie zwracać „panie Cleat”. Jestem zastępcą dyrektora firmy.
Pan Cleat podszedł do pierwszego biurka, przy którym siedział rudy chłopak w jaskrawozielonej koszuli, zajadający jabłko i zaczytany w „Racing Post”. Jego oczy były zielone jak butelkowe szkło, a nos miał upstrzony piegami.
– To jest Liam O’Brien. Liam, chciałbym, żebyś poznał Johna.
– Cześć, witamy we wspaniałym świecie handlu nieruchomościami – odparł Liam, mocno ściskając Johnowi dłoń. – Teraz także i ty będziesz mógł bez kiwnięcia palcem zarobić pół procenta czyichś ciężko zarobionych pieniędzy.
– Liam ma nieco pozbawione szacunku podejście do tego, co robimy – stwierdził pan Cleat, lekko wydymając wargi. – Ale udaje mu się sprzedawać sporo domów. Umie zamącić ludziom w głowie. Ma irlandzki dar wymowy.
– Ależ panie Cleat… – zaprotestował Liam. – Czy sprzedaż nieruchomości to nie jedno wielkie mącenie ludziom w głowach? Nazywać dom „częściowo wolno stojącym”, kiedy styka się jedną ścianą z innym…
Pan Cleat pchnął lekko Johna do następnego biurka, przy którym siedział młody Murzyn, studiujący cennik. Przed nim stała pleksiglasowa podstawka z wizytówką, identyfikująca go jako Courtneya Tullocha. Był tak elegancko ubrany, że aż wydawał się nieprawdziwy. Miał na sobie granatowy blezer będący kreacją któregoś ze sławnych projektantów mody i czerwony jedwabny krawat, a włosy tak przystrzyżone, że szczyt czaszki tworzył poziomą powierzchnię. Podniósł głowę i obdarzył Johna szerokim, ale pozbawionym emocji uśmiechem.
– Nie zwracaj uwagi na Liama – powiedział, wyciągając rękę. – Jeśli będziesz się starał, zrobisz w tej agencji majątek. Chcesz mieć BMW? Z felgami alu? Ze sprzętem Kenwooda? Jeśli tak, ta robota ci to załatwi.
– Myślmy nie tylko o zarobku, ale także o jakości usług i rzetelności – wtrącił pan Cleat i pociągnął nosem.
– Ale nie zapominając o odkładaniu na porządny samochód – oświadczył z uśmiechem Courtney.
Pan Cleat zaprowadził Johna do ostatniego zajętego biurka, gdzie przed komputerem siedziała brunetka w żółtej marynarce z lnu, opisująca „atrakcyjny dwupiętrowy apartament z łatwym dostępem do sklepów”.
– Lucy Mears – przedstawił ją pan Cleat. – Lucy, chciałbym, żebyś przywitała się z naszym nowym pracownikiem.
– Cześć! – powiedziała Lucy, rzucając na Johna krótkie spojrzenie. – Mam nadzieję, że dobrze robisz kawę. Piję czarną, z jedną tabletką słodziku.
– Doskonale – stwierdził pan Cleat. – Zostawię cię teraz w kompetentnych rękach Courtneya. Te drzwi z lewej prowadzą do kuchni, gdzie można robić kawę i herbatę, a także do ustronnego miejsca. Personel raz na tydzień składa się na napoje i na… hmm… bibułkę.
John patrzył na swojego nowego szefa, nic nie rozumiejąc. Pan Cleat poczerwieniał i wysunął górne zęby niczym Królik Bunny.
– Chodzi o sralny papier – wyjaśnił Liam, nie unosząc wzroku znad „Racing Post”.
– Dziękuję, Liam – wycedził pan Cleat tonem żrącym jak kwas azotowy, po czym dodał: – Drzwi po prawej prowadzą do biura pana Vane’a. Jest w tej chwili po części w stanie spoczynku, ale czasami zjawia się, aby dokonać transakcji z paroma wybranymi klientami. Chciałbym, byś przyjął do wiadomości, że oczekuje wysokiej jakości wystroju.
John znów nic nie rozumiał. I tym razem sprawę wyjaśnił Liam.
– Chodzi o to, że pan Vane nie chce, by jadać w biurze rybę z frytkami i olewać kłopotliwych klientów.
Pan Cleat nie skomentował tego, ale obdarzył Liama spojrzeniem, które zabiłoby żółwia. Popatrzył na zegarek i stwierdził:
– No, muszę już iść. Mam spotkanie z klientami w sprawie posiadłości Wavertree i nie mogę się spóźnić. John, zapamiętaj sobie, że w tym interesie najważniejsza jest punktualność. Nigdy nie wolno kazać klientom czekać. Zrozumiałeś?
– Jasne. To znaczy tak jesst.
Kiedy pan Cleat wyszedł, wszyscy natychmiast się rozluźnili, może z wyjątkiem Courtneya, który właśnie rozmawiał przez telefon z potencjalnym klientem o domu z widokiem na Tooting Bec.
– Wiem, że pańskim zdaniem cena jest zbyt wysoka, ale proszę pomyśleć o widoku – mówił. – Trawa, drzewa, kort tenisowy. Wyglądając przez okno z kuchni można sądzić, że jest się na dużej posiadłości ziemskiej.
– Nie wiem, jak on może tak łgać w żywe oczy… – mruknął Liam z uśmiechem. – Widzieliście Tooting Bec w weekend i przewalające się tam tłumy? Wyglądają jak kłębowisko robaków.
Skończywszy rozmowę, Courtney podszedł do Johna.
– Nie będziesz miał dziś wiele roboty – oświadczył. – Spadnie na ciebie jedynie robienie herbaty, odpowiadanie na telefony i zaniesienie korespondencji na pocztę. Wezmę cię też z sobą do paru domów, które ludzie zamierzają kupić. Może raz czy dwa zostaniesz tu sam, więc jeśli ktoś przyjdzie i zapyta o dom albo mieszkanie, musisz iść do szaf z dokumentami, znaleźć odpowiednią teczkę, skopiować materiały i dać je klientowi. – Otworzył jedną z szaf i wyjął błyszczącą teczkę, do której przypięto kolorową fotografię dużego domu z sześcioma sypialniami. – Jeśli ktoś powie, że chce coś zobaczyć, zapisz nazwisko i numer telefonu i powiedz, że oddzwonimy, by umówić się na spotkanie w pasującym mu terminie. To wszystko, co masz robić.
– Zawsze jeździ się z klientem, jeśli chce coś obejrzeć?
– Zazwyczaj tak, chyba że jesteśmy bardzo zajęci albo właściciel woli sam oprowadzić potencjalnego kupca – odparł Courtney. – Niekiedy, gdy dom jest pusty, pożyczamy ludziom klucz, by mogli się sami rozejrzeć. – Otworzył znajdującą się w szafie szufladę. – Klucze są tutaj. Kody alarmów też.
– Dzięki.
– Powinieneś wiedzieć o jeszcze jednej rzeczy… – zaczął Courtney, ale w tym momencie zadzwonił telefon, więc podszedł do biurka, by go odebrać.
John, nie bardzo wiedząc, co robić, poszedł za nim, Courtney zasłonił jednak mikrofon dłonią i powiedział:
– To chwilę potrwa. Usiądź przy ostatnim biurku i zacznij przeglądać listę ofert, żebyś wiedział, co mamy.
John usiadł i spróbował się uśmiechnąć do Lucy, ale ona patrzyła na niego tak, jakby był Niewidzialnym Stażystą.
Rozdział 3
Pierwszy dzień pracy Johna był mieszanką nudy i dezorientacji, przyprawianą od czasu do czasu zażenowaniem. Ponad godzinę spędził na kserowaniu planów bloku z apartamentami do wynajęcia w Gypsy Hill, a potem zrobił wszystkim napoje: herbatę z trzema kostkami cukru dla Courtneya, kawę z mlekiem dla Liama i czarną dla Lucy.
– A gdzie herbatniki? – zapytała, gdy przyniósł jej kawę, i kazała mu iść do Sainsbury’ego po paczkę ciastek w czekoladzie.
Pod sklepem z płytami „Our Price” zobaczył dwóch chłopaków, których znał – stali, paląc papierosy, śmiejąc się i zagadując przechodzące dziewczyny. Poczuł się jak zamknięty w pułapce szczur, co jeszcze bardziej pogorszyło mu nastrój. Wrócił do biura najdłuższą możliwą drogą – wzdłuż Pendennis Road i przez Gracefield Gardens. Było tak gorąco, że musiał poluzować krawat. Kiedy otworzył pudełko, okazało się, że czekolada spłynęła z ciastek.
– Gdzieś ty je kupił? – zapytała Lucy. – W Zimbabwe?
Tuż przed lunchem Courtney zabrał go swoim granatowym BMW na spotkanie z małżeństwem, które chciało obejrzeć nieduży domek z dwoma sypialniami w Streatham Park. Johnowi jazda bardzo się podobała, zwłaszcza że samochód miał fantastyczny sprzęt grający. Courtney podkręcił głośność do ogłuszającego poziomu i John miał wrażenie, że z każdym akordem karoseria auta coraz bardziej się wybrzusza.