Dom był ciasny i wyziębiony – najwyraźniej od dłuższego czasu nikt w nim nie mieszkał. Na dywanie w salonie była wielka brązowa plama, na tylnej stronie drzwi spiżarni ktoś przybił plakat z Barrym Manilowem i flamastrem domalował mu okrągłe okulary. Małżonkowie mieli po pięćdziesiąt parę lat i nie byli zdecydowani. On miał na sobie brązową nylonową koszulę z krótkimi rękawami, ona sukienkę przypominającą perkalowy pokrowiec na krzesło. Nie odzywając się, zaglądali z ponurymi minami do każdego pomieszczenia. Dopiero na końcu mąż spytał:
– Jaka jest tu ziemia? Kwaśna czy zasadowa?
– Gliniasta – odparł Courtney.
– To niedobrze. Chcę hodować azalie.
– Czasem ma się ochotę zrobić im krzywdę – stwierdził w drodze powrotnej Courtney. – Po prostu zrobić im kuku.
Roześmiał się, John też się roześmiał. Zaczął powoli dochodzić do wniosku, że może w końcu polubi tę pracę. Na lunch Courtney zaprosił go do MacDonalda na cheeseburgera i frytki, ale John odmówił.
– Nie martw się, stary, ja stawiam – powiedział Courtney. – Wiem, jak to jest, kiedy zaczyna się pracę.
– Nie o to chodzi, mam pieniądze. Po prostu nie jestem głodny.
– Jak chcesz.
– Jeśli i tak zostajesz, to pójdę na zakupy – oświadczyła Lucy, kiedy wrócili do biura.
Zamknęli za sobą drzwi i zostawili go samego. W rzeczywistości umierał z głodu, miał jednak pieniądze tylko na autobus do domu i nie zamierzał się do tego przyznawać. Tata co prawda wciskał mu pieniądze na lunch, ale John nie chciał ich wziąć.
Pan Cleat wyznaczył mu biurko przy samym wejściu do hali biurowej, więc gdyby ktokolwiek wszedł, John musiałby wstać, by go przywitać. Na jego biurku leżała mająca chronić blat płachta tektury, na której stał komputer, którego nie umiał obsługiwać, i pojemnik na długopisy z firmowym nadrukiem.
Posprawdzał szuflady, ale poza kilkoma zabłąkanymi spinaczami i malowniczą widokówką z Rhyl, na której napisano: „Drodzy Wszyscy! Odkąd przyjechałem, leje. Pozdrawiam, Bill” – były puste.
Czas pełzł jak żółw. John przerzucił lokalną „Property Gazette”, potem podszedł do okna i zaczął wyglądać znad dębowej ramy. Nad Streatham High Road unosiły się kłęby kurzu, ale ulica była pełna światła. Chodnikami pomykało mnóstwo dziewczyn w krótkich spódniczkach. John zrobił sobie filiżankę kawy i zjadł trzy czekoladowe ciastka, zlepione jak przekładana kanapka. Właśnie się zastanawiał, czy zaryzykować zjedzenie czwartego ciastka, kiedy zadzwonił dzwonek przy drzwiach wejściowych i do biura wkroczył wysoki mężczyzna w kremowym blezerze. Miał szeroką, opaloną twarz, krzaczaste brwi i okulary w grubych rogowych oprawkach. Rzucił na biurko Johna brązową skórzaną aktówkę i niemal krzyknął:
– Mountjoy Avenue sześćdziesiąt sześć! – Głos miał tak donośny, że gdyby lekko się wysilił, słychać by go było z odległości pięciu kilometrów.
– Oj! – jęknął John.
Mężczyzna przyjrzał mu się dokładnie, a potem, starannie wymawiając zgłoski, jakby rozmawiał z debilem, dodał:
– Chcę obejrzeć ten dom.
– Oj!
– Dzwoniłem w zeszłym tygodniu. Rozmawiałem z Davidem.
– Rozumiem, z panem Cleatem. Nie ma go w tej chwili. Nikogo nie ma.
– Pan jest.
– Tak, ale to mój pierwszy dzień pracy.
– No to co? Chcę tylko rzucić okiem na tę nieruchomość. Od wieków szukam domu na Mountjoy Avenue. Tamtejsze domy trafiają na rynek najwyraźniej tylko wtedy, gdy ktoś umrze.
– Przykro mi, ale nikogo w tej chwili nie ma.
– Mogę chyba pożyczyć klucz? Zwrócę go za trzy kwadranse.
– Nie wiem, czy…
– Słuchaj, chłopcze. Korzystałem z usług tej agencji, kiedy ty jeszcze sikałeś w pieluchy. Gram z Davidem w golfa. Dom jest pusty, nie ma w nim nic do ukradzenia. Poza tym raczej nie wyglądam na włóczęgę, co? A może wyglądam?
– Nie. Oczywiście, że nie.
John podszedł do szuflady i zaczął przeglądać klucze. Były ułożone w porządku alfabetycznym i starannie oznakowane, nie było jednak wśród nich klucza opatrzonego tabliczką „Mountjoy Avenue 66”.
– Przykro mi. Nie ma klucza. Gdyby mógł pan przyjść później…
– Nie mogę przyjść później. Mam o drugiej ważne spotkanie. Musicie gdzieś mieć ten klucz. David powiedział, że to jedna z waszych specjalnych nieruchomości i zajmuje się nią pan Vane.
John wzruszył ramionami.
– Przykro mi. Jeśli nie ma tu klucza…
– Jeśli to jego nieruchomość, to może pan Vane ma go w swoim gabinecie?
– Może – odparł niechętnie John. – Zobaczę.
Otworzył drzwi do gabinetu pana Vane’a i wszedł do środka. Żaluzje były zasłonięte, więc w środku panował mrok. Pod ścianami stały szeregi starych mahoniowych szaf na akta, pod jedną z nich królowało olbrzymie, zasłane dokumentami i książkami mahoniowe biurko. Między szafami wisiał portret ładnej kobiety w karmazynowej sukience z lat dwudziestych.
– Pospiesz się, chłopcze, nie mam całego dnia do dyspozycji! – zawołał gość.
John otworzył środkową szufladę biurka. Było tu pełno chaotycznie powpychanych okularów, piór, gumowych opasek, kopert i starych fotografii. W lewej szufladzie leżały paczki starych listów, powiązanych różową tasiemką. W prawej znalazł klucze – dziewięć sztuk. Przy każdym wisiała plakietka z dokładnym opisem. Po chwili miał w ręku ten od Mountjoy Avenue sześćdziesiąt sześć.
– Znalazłeś? – zapytał gość.
John zawahał się. Chyba nic się nie stanie, jeśli ktoś rzuci okiem na którąś z nieruchomości pana Vane’a… Jeśli temu facetowi dom się spodoba, może złoży ofertę kupna i pan Vane będzie zadowolony, nawet jeśli wszystko odbędzie się pod jego nieobecność.
Zamknął szufladę i wrócił do biura.
– Dobra robota – mruknął mężczyzna na widok klucza i wyciągnął rękę. Na palcu serdecznym miał grubą obrączkę, zrobioną z przeplatających się pasemek złota i platyny.
John zacisnął palce na kluczu.
– Chyba powinienem zapisać pańskie nazwisko. Wie pan, to mój pierwszy dzień i nie chcę popaść w kłopoty.
– Rogers – niecierpliwie rzucił mężczyzna. John zapisał nazwisko w notesie z firmowym nadrukiem.
– A pański adres?
– David wie, gdzie mieszkam! Był u mnie na kolacji!
John dalej trzymał długopis nad papierem.
– No dobra. Welham Road sto trzy.
Kiedy John powoli zapisywał adres, mężczyzna wiercił się i podrygiwał. Gdy dostał klucz, natychmiast wymaszerował, niemal zderzając się w drzwiach z wracającym Courtneyem.
– A to kto? – spytał Courtney.
John uniósł notes.
– Pan Rogers. Chciał popatrzeć na dom, więc pożyczyłem mu klucz. Mam nadzieję, że nie zrobiłem nic złego. Zapisałem jego adres.
– To świetnie. Jeśli kupi nieruchomość, dostaniesz premię. Przy tym tempie będziesz miał BMW jeszcze przed świętami.
– Dziękuję – odparł John, bardzo z siebie zadowolony. – Chcesz filiżankę kawy? Właśnie zamierzałem zaparzyć.
– Chętnie. Mógłbyś dziś po południu poselekcjonować akta. – Courtney wskazał na leżącą na biurku stertę. – Nieruchomości znajdujące się w ofercie ponad trzy miesiące odkładaj, żebyśmy mogli je przejrzeć i zastanowić się, czy zareklamować je ponownie w prasie branżowej i czy nie poradzić właścicielom, by obniżyli cenę.
– Oczywiście, zajmę się tym.
W tym momencie wrócili Liam i Lucy. Liam opowiadał właśnie jakąś absurdalną historię o Tarzanie, który z powodu braku pracy w dżungli występuje o zasiłek dla bezrobotnych.