– Moim zdaniem to kompletne szaleństwo – oświadczyła Lucy, kiedy jechali Streatham Avenue jej jaskrawoczerwonym mini metro. – Jeśli spóźnię się na spotkanie, zamorduję cię.
Na łąkach było pełno ludzi. Jeździli na rowerach i rolkach, spacerowali z psami i puszczali latawce.
– Zastanów się nad tym – powiedział John. – Nikt inny poza nami nie mógł wiedzieć, że pan Rogers jedzie na Mountjoy Avenue sześćdziesiąt sześć. Inaczej policja już by u nas była.
– Nie wiem… W dalszym ciągu uważam, że to jakaś paranoja.
Wreszcie skręcili w Mountjoy Avenue. Była to długa, obsadzona drzewami ulica z ogromnymi ceglanymi budynkami w stylu edwardiańskim po obu stronach. Większość z nich stała za wysokimi murami albo żywopłotami z krzewów wawrzynu. Kilka przerobiono na prywatne domy pogodnej starości, w jednym (o czym świadczyła wielka, błyszcząca mosiężna tablica przy drzwiach) znajdował się gabinet lekarski, ale większość ciągle jeszcze była w rękach zasiedziałych tu od dawna rodzin. Lucy pojechała w głąb ulicy i zatrzymała się przy numerze 60.
– Sześćdziesiąt sześć jest dalej – powiedział John.
– Wiem, ale prawdziwi detektywi nie stają tuż pod domem podejrzanego, no nie?
Wysiedli i ostrożnie podeszli do numeru 66. Otaczający posiadłość mur był na szczycie naszpikowany kutymi stalowymi kolcami, a wejścia na teren broniła potężna brama z czarnego kutego żelaza – ale jej zawiasy dawno temu zardzewiały i brama się nie domykała. Przez nią było widać wijący się zakolami, pokryty grubym żwirem podjazd i zapuszczony ogród pełen chwastów i zdziczałych krzewów. Do frontowego wejścia prowadziło pięć schodków, a drzwi pilnowały dwa kamienne lwy, z których jeden miał na łbie zgniłozieloną czapkę z wyschniętego mchu.
Sam dom był ogromny, pełen wieżyczek, balkonów i opadających pod różnymi kątami daszków. Z boku budynku stało rusztowanie, nie kręcił się tam jednak ani jeden robotnik. Wszystkie okna były ciemne i ślepe. Umieszczony na pokrytym łupkiem dachu wiatrowskaz był skierowany na północny wschód – wskazując, w jakim kierunku wieją w tej okolicy najmocniejsze wiatry.
John i Lucy weszli na podjazd. Każdemu ich krokowi towarzyszył głośny chrzęst żwiru. W połowie drogi do frontowych drzwi zatrzymali się. Choć nie więcej jak sto metrów od domu biegła ruchliwa ulica, a na końcu Mountjoy Avenue znajdował się plac zabaw dla dzieci, na posiadłości panowała cisza.
– Masz klucze? – spytał John.
Lucy podniosła rękę, pokazując mu pęczek kluczy zwisający z kółka, które założyła na palec.
– Miejmy nadzieję, że pan Cleat nie zauważył ich zniknięcia – mruknęła.
– Na pewno nie zauważy. Nie będzie przecież grzebał w biurku pana Vane’a.
Podeszli do schodków i weszli na nie ostrożnie. Drzwi pomalowano czarną farbą, która już dawno zaczęła się łuszczyć. Pośrodku nich wisiała wielka kołatka z brązu w kształcie otwartej zwierzęcej paszczy.
– Zapraszające – stwierdziła Lucy.
John zajrzał przez ozdobioną kwasorytem szybkę w drzwiach, ale zobaczył tylko zamazane, oblane krwistoczerwoną poświatą kontury.
– Wchodzimy? – spytała Lucy. – Pamiętaj, że nie mam zbyt wiele czasu.
John skinął głową.
– No to bierzmy się do roboty – oświadczyła. Wsunęła klucz w zamek, przekręciła go i pchnęła otwarte drzwi. Nie zaskrzypiały, jak to bywa w filmach grozy. Otworzyły się bezgłośnie, co było znacznie bardziej przerażające.
Weszli do wielkiego holu – wysokiego, ciemnego, wyłożonego na podłodze terakotą, a na ścianach ciemną dębową boazerią. Z lewej strony znajdowała się wielka rzeźbiona garderoba z wieszakami na ubrania, lustrami i stojakiem do parasoli. Schody na piętro znajdowały się na prawo od wejścia. Były szerokie i jak wszystko tutaj – również dębowe. Dolną belkę podporową balustrady schodów wieńczyła rzeźba z brązu, przedstawiająca kobietę z zawiązanymi oczami, unoszącą zapaloną pochodnię.
– Może się rozdzielmy – zaproponował John. – Ty weź piętro, a ja obejrzę parter.
– Mowy nie ma. Tu jest zbyt upiornie.
– Jak chcesz. Ale w takim razie musimy się pospieszyć.
Weszli do salonu. Był ogromny – trzy szerokie okna wychodziły na ulicę, a dwa na ogród. Pod jedną ze ścian znajdował się wielki jak jaskinia kominek, z sufitu zwieszał się pokryty plątaniną pajęczyn kandelabr. Na środku leżał pomięty, poprzecierany dywan, z mebli pozostał jedynie rozpadający się szezlong i mały stolik karciany.
Kiedy szli przez salon, ich kroki odbijały się głośnym echem od ścian. Podeszli do podwójnych drzwi i kiedy je otworzyli, zobaczyli, że prowadzą do jadalni. Pod ścianą naprzeciwko stał kredens, nad którym wisiało lustro. Zbliżyli się do niego i spojrzeli na swoje odbicia.
– Nie wyglądam na tak przestraszoną, jak jestem – stwierdziła Lucy.
Właśnie zamierzali iść dalej, kiedy John dostrzegł w lustrze mignięcie jakiegoś cienia. Odwrócił się, czując, jak ze strachu stają mu dęba włosy na głowie.
– Co się stało? – spytała Lucy. – John, co się stało?!
– Zdawało mi się, że kogoś widziałem.
– Nie wygłupiaj się!
– Nie wygłupiam się. Przysięgam, że kiedy popatrzyłem w lustro, zobaczyłem przechodzącego przez salon człowieka.
Rozdział 6
Przebiegł szybko przez salon i wpadł do holu. Rozejrzał się w prawo, w lewo, potem popatrzył w górę schodów. Lucy podążała za nim.
– Chyba lepiej stąd idźmy – powiedziała. – Jeśli ktoś tu jest, nie wiadomo, jakie ma zamiary. Może to być włóczęga, dziki lokator albo ktoś w tym stylu. Może okazać się groźny.
– Nie rozumiem tylko, dlaczego nic nie było słychać. Poruszał się zupełnie bezszelestnie.
– Uważam, że to głupi pomysł dalej tu się kręcić. Czas, żebyśmy sobie poszli.
John zignorował jej słowa. Waliło mu serce i był zarazem podniecony, jak i przestraszony. Podszedł do schodów i zawołał:
– Hej, słyszy mnie pan? Jest tu kto? Szukamy pana Rogersa!
Jego głos rozszedł się echem po całym domu, odbijał się od jednego pustego pokoju do następnego, jednak nikt nie odpowiedział. John odwrócił się do Lucy.
– Spróbujmy na górze. Jeśli go związali, to pewnie tam.
– Musimy tam iść?
– A co, jeśli jest na górze, związany albo ranny, a my pójdziemy sobie, bo strach nas obleciał?
Zaczął wchodzić na schody. Lucy niechętnie ruszyła za nim. Kiedy dotarli na piętro, skąd można było patrzeć na dół jak z galerii, obejrzeli się za siebie. Podłoga holu wyglądała jak szachownica.
– Sprawdzę sypialnie po tej stronie – zaproponował John, wskazując ręką kierunek – a ty sprawdź po drugiej.
– Co mam robić, jeśli coś znajdę? Wrzask wystarczy?
John nic na to nie odpowiedział i zajął się zachodnią stroną korytarza. Pierwsze pomieszczenie okazało się wielkim, przewiewnym magazynem, pełnym żółciejących prześcieradeł i poszew na poduszki. Następnym pomieszczeniem była łazienka z gigantyczną zieloną wanną. Kran musiał cieknąć przez lata, bo dno wanny pokrywał ciemny, rdzawy naciek, co wyglądało, jakby kogoś tu zamordowano.
Pchnął drzwi mocniej i wszedł do środka. Za drzwiami znajdowała się kabina prysznicowa o drzwiach z mrożonego szkła, nie było więc widać zbyt dobrze wnętrza, jednak w środku najwyraźniej coś leżało. John zajrzał do umywalki i w wiszącym nad nią przebarwionym lustrze zobaczył swoje odbicie. Miał wytrzeszczone oczy i był nienaturalnie blady.
Ostrożnie podszedł do kabiny prysznicowej, próbując dostrzec, co w niej leży. Owo nieokreślone coś było czerwonobrązowe, jakby złożone wpół, i miało rozmiary dużego dziecka. Za swoimi plecami John słyszał monotonne kapanie. PLIK-PLAK-PLIK-PLAK.