– Dzień dobry! – zawołała niezbyt głośno.
W dalszym ciągu żadnej odpowiedzi. W końcu jednak usłyszała, że ktoś porusza się w pokoju obok, i podeszła ostrożnie.
Stała tam jakaś kobieta, odwrócona tyłem do drzwi, i czyściła srebro. Elisabet zakaszlała. Żadnej reakcji. Zbliżyła się więc, tak by tamta mogła ją zobaczyć.
Kobieta drgnęła i z trzaskiem upuściła na stół przedmiot, który trzymała w ręce.
– Dzień dobry – dygnęła Elisabet.
– A, jesteś nareszcie – powiedziała kobieta głosem charakterystycznym dla ludzi głuchych. – To dobrze, będę w końcu mogła sobie pójść z tego domu wariatów. No, mam nadzieję, że wiesz, w co się wdałaś? Ja bym już nie została ani chwili dłużej z tą… wariatką!
ROZDZIAŁ IV
Najpierw Elisabet została wprowadzona do pokoju przeznaczonego dla niej, umeblowanego prosto, ale z gustem. Ściany miały kolor niebieski, co by sprawiało wrażenie chłodu, gdyby nie białe tiulowe firanki i kapa na łóżku w różany wzorek. Toaletka z trójskrzydłowym lustrem została pomalowana w piękne słodkie kolory; Elisabet zastanawiała się, kto to zrobił.
Następnie mogła obejrzeć kuchnię, w której sama w razie konieczności miała przyrządzać posiłki dla siebie i swojej podopiecznej. Potem wraz z przewodniczką przeszły przez salon i jadalnię, w końcu skierowały się na piętro.
– Na górze mieszka ona – szepnęła kobieta. – To kompletna wariatka. Jak to dobrze, że mogę się stąd wyrwać!
Nie brzmiało to zbyt obiecująco.
Na piętrze powietrze było ciężkie od zapachu perfum. Zapukały do drzwi i wysoki głos kobiecy odpowiedział:
– Proszę!
Weszły do maleńkiego saloniku, z którego widać było damską sypialnię.
Przy toaletce pełnej słoiczków, buteleczek i pięknych szkatułek siedziała kobieta. Niedużego wzrostu, ubrana w bardzo wytworny, ale staromodny poranny strój, prawdopodobnie pochodzący z czasów jej młodości. Było w niej coś, co sprawiło, że serce Elisabet skurczyło się ze współczucia. Może to te kokieteryjne wstążeczki w siwiejących włosach, chyba jednak przede wszystkim wyraz twarzy. Jakaś spłoszona życzliwość, młodzieńcze wyczekiwanie, pustka i kompletny brak jakiegokolwiek kontaktu z realnym światem.
– To jest ta nowa panna, proszę pani – zawołała kobieta swoim wysokim, bezbarwnym głosem, jakby sądziła, że inni słyszą jeszcze gorzej niż ona. – W takim razie ja się wynoszę!
Och, nie, pomyślała Elisabet, ale drzwi za tamtą już się zatrzasnęły. Została sama ze swoją podopieczną.
Siedząca przed lustrem przyglądała jej się, marszcząc brwi w wyrazie zaciekawienia. Teatralna karykatura kobiety…
Elisabet dygnęła.
– Nazywam się Elisabet Paladin z Ludzi Lodu, cieszę się, że będę mogła być pani pomocą, panno Karin.
Karin rozluźniła się.
– Ach! – zawołała uśmiechając się życzliwie. – Jak to miło z twojej strony, Elisabet! Tak, ten kochany chłopak, Vemund, mówił mi, że przyjdziesz. Jak to dobrze! Ta stara była okropna! Ty jesteś w moim wieku, pewnie się zaprzyjaźnimy, a ponieważ nie jesteś taka ładna jak ja, nie muszę się obawiać rywalizacji.
Chichotała, ale nie brzmiało to złośliwie. Było to po prostu naiwne, szczere wyznanie; Elisabet nie mogła go źle zrozumieć. Panna Karin musiała być kiedyś bardzo ładna, taka drobna, krucha i miła, w jej zniszczonych rysach nadal widoczne były ślady dawnej urody.
– Czy mogłabyś mi upiąć włosy? Wciąż mi opadają – zarządziła dama i ponownie odwróciła się w stronę lustra.
Z wielką ulgą Elisabet stwierdziła, że nigdzie tu nie ma tego znienawidzonego białego pudru. Nie, te jakieś trzydzieści lat temu mody na puder jeszcze nie było. Kobieta nie zwróciła też uwagi na gołą głowę Elisabet. Współczesne kobiety na ogół to zauważały.
Poczuła nieskończoną wdzięczność.
– Ma pani bardzo piękne włosy, panno Karin. Piękny jasny blond.
Nie dodała, że srebrzyste smugi czynią włosy jeszcze bardziej jasnymi.
– Tak uważasz? – zagruchała panna Karin. – Tak, muszę być piękna, skoro on ma przyjść wieczorem. A obiecał, że przyjdzie.
Elisabet o mało nie powiedziała: Vemund Tark, ale powstrzymała się w porę.
– Młody pan Vemund? – zapytała.
– Och, nie, nie on! – roześmiała się Karin kokieteryjnie. – Chociaż Vemund jest dla mnie bardzo miły. To on kupił dla mnie ten dom, bo przedtem mieszkałam w okropnych warunkach. Musiałam dzielić pokój z mnóstwem strasznych ludzi, nie wolno mi było używać moich osobistych rzeczy, nie było tam nawet łazienki, powtarzałam im codziennie, że nie jestem przyzwyczajona do takiego traktowania i że mam wpływowych przyjaciół, więc jeżeli ci okropni ludzie nie dadzą mi porządnego mieszkania, to dopiero zobaczą. No i tak się właśnie stało, bo wkrótce zjawił się młody Vemund i zabrał mnie stamtąd, i miał bardzo surowy wyraz twarzy, a oni kłaniali mu się i nadskakiwali, ale Vemund przywiózł mnie tutaj. Nie, ja nie myślę, że on poważnie jest we mnie zakochany, bo to przecież nie wypada. Nie, coś takiego nie uchodzi! Och, a cóż to? Robi mi się jakiś pryszcz na brodzie?
– Nie, proszę mi pozwolić… Chyba nie, w każdym razie a nic nie widzę.
– To chyba jeden z tych podstępnych, które długo chowają się pod skórą. Tak, tak, nam, kobietom, zdarzają się takie rzeczy w młodości!
Elisabet zachowała obojętny wyraz twarzy.
– No, zawsze możemy w tym miejscu położyć maleńki pieprzyk. To nawet bardzo ładnie wygląda. Czy ma pani takie rzeczy?
Panna Karin poszukała w swoich szkatułkach.
– O, tutaj!
Elisabet wyjęła malusieńkie atłasowe serduszko i, zgodnie ze wskazówkami Karin, przykleiła je nisko na policzku.
– No popatrz, jak ładnie – powiedziała Karin. – Pięknie! Och, ileż ty jesteś mądrzejsza od tej głupiej baby! I od tamtej, co była przedtem. Nigdy nie wiedziała, o co mi chodzi, kiedy robiła mi makijaż. Niekulturalne, i jedna, i druga.
Elisabet otrzymała polecenie od głuchej opiekunki, że Karin nie wolno wychodzić z domu. Ale to straszna szkoda. Karin cerę miała bladą i zwiotczałą, a pogoda taka piękna. No, ale cóż, nie mogła łamać zakazów już pierwszego dnia.
Właściwie nie mogła uwierzyć, że stan Karin jest groźny. Nie pojmowała, na jakim świecie żyje, to prawda, ale była stuprocentową kobietą swego czasu. Nieustannie zajęta swoim wyglądem, nic poza tym jej nie interesowało. Kokieteryjna, nienaturalna, myśląca tylko o tym, by wyglądać młodo – to nic nadzwyczajnego u kobiety z wyższych sfer z początków osiemnastego wieku. Panowała wtedy moda na francuską lekkomyślność, choć może Karin rzeczywiście trochę za bardzo podkreślała swoją młodość. Była to jednak miła i sympatyczna osoba, wielu tak zwanych normalnych ludzi zachowywało się dużo bardziej głupio niż ona.
Aż do wieczora, dopóki chora nie musiała położyć się spać, Elisabet nie dostrzegała w jej zachowaniu nic naprawdę szalonego.
Kiedy Karin leżała już w swoim wspaniałym łożu zasłanym batystem i koronkami, wyglądała na bezgranicznie rozczarowaną i opuszczoną.
– Nie przyszedł – szeptała. – Nie rozumiem. Przecież powiedział, że przyjdzie! Tak pięknie się ubrałam. Prawda, że byłam dziś wieczorem wyjątkowo piękna?
– Tak, to prawda. Ale jutro przyjdzie na pewno – pocieszała ją Elisabet, domyślała się bowiem, że dalej niż do jutra myśli chorej nie są w stanie wybiegać.
Przez moment zdawało się, że w oczach nieszczęsnej kobiety rozbłyska świadomość prawdy, ale po chwili uspokoiła się.
– Myślisz, że przyjdzie? No, tak, przecież coś mogło go zatrzymać! Niełatwo jest znaleźć konwalie o tej porze roku! A on mi obiecał, że przyniesie konwalie. Czy ty też uważasz, że to kwiaty najbardziej odpowiednie do ślubnego bukietu? Są takie wdzięczne, prawdziwy symbol niewinności.