Ale jak w takim razie zdołam pomóc tej delikatnej, dobrej pannie Karin?
Następnego dnia zrobiła coś, czego nie miała prawa robić.
Zaraz jak tylko znalazła się w tym domu, uświadomiła sobie, że znajdzie tu wyjątkowo wiele okazji do wykorzystania dla swoich medycznych umiejętności. Panna Karin cierpiała na niezliczone dolegliwości, należała do osób wrażliwych, a przez tyle lat pielęgnowano ją byle jak. Po prostu nie było dolegliwości, która by jej nie dręczyła. Pierwsze, czym Elisabet musiała się zająć, były stopy. Chora ledwie mogła na nich stać, takie były opuchnięte i zaniedbane. A kiedy panna Karin odkryła, jakim cennym nabytkiem jest dla niej Elisabet, zgłaszała swoje cierpienia jedno po drugim. Elisabet przywiozła z domu spory zapas środków leczniczych i pomagała nieszczęsnej kobiecie jak umiała. Powoli ujawniały się jednak coraz poważniejsze sprawy. Panna Karin znajdowała się naprawdę w opłakanym stanie! Szczęśliwa, że ma przy sobie „lekarza” kobietę, zaczęła się skarżyć także na dyskretne kobiece choroby. Elisabet wyrosła jednak w surowym klimacie, nauki pobierała u Ingrid i Ulvhedina, więc się nie rumieniła, lecz robiła, co się dało, i zapisywała chorej rozmaite lekarstwa (miała je oczywiście przy sobie, ale panna Karin życzyła sobie, żeby wszystko odbywało się zgodnie z zasadami sztuki).
I dlatego właśnie Elisabet zdecydowała się postąpić wbrew woli Vemunda. Oświadczyła mianowicie pannie Karin, że pogoda jest znakomita, wobec czego powinny wyjść na mały spacer!
– Na dwór? – zapytała jej podopieczna i aż usta otworzyła ze zdumienia. – Ależ ja nie wychodziłam na dwór od czasu, kiedy wyjechałam z Bode.
Bode! Tę nazwę Elisabet powinna zapamiętać!
– No więc najwyższy czas, żeby wyjść. Wie pani, organizm źle się czuje w ciągłym zamknięciu. Cała maszyneria zaczyna działać nie tak jak trzeba i człowiek zaczyna chorować, właśnie tak jak pani.
– O, tak. Ja jestem strasznie chora – westchnęła Karin żałośnie, pełna współczucia dla siebie samej.
– Ale chce pani być zdrowa, prawda? A zatem spróbujemy zrobić nieduży spacerek. Na początek tylko kilka kroków w dół ulicy.
– A moje nogi?
– Trzeba je poćwiczyć. Z początku będzie to oczywiście trochę boleć, ale szybko przestanie.
– Ale co się stanie z moją piękną białą cerą? To szkodliwe dla cery wychodzić na wiatr i deszcz albo na zbyt ostre słońce.
– Jest różnica między ładną białą cerą a cerą bladą, chorobliwą – rzekła Elisabet i trzeba z uznaniem przyznać, że zdołała zachować cierpliwość. – Odrobina świeżego powietrza sprawi, że cera pani stanie się zdrowa i młoda, ale trzeba wychodzić codziennie. Chodźmy!
– A jeżeli on przyjdzie, kiedy nas nie będzie? I zastanie drzwi zamknięte? Może już nigdy nie zechce wrócić? Muszę tu być…
– Nie odejdziemy daleko, przez cały czas będziemy widziały dom.
– No, dobrze – zgodziła się Karin bezradnie. – Skoro uważasz, że mogę…
– A czy nie pomogłam już pani na te powrastane paznokcie? I nie czuje się pani lepiej na żołądek? Niech mi pani wierzy, panno Karin, ja się na tym znam i wiem, co mówię. Przeszłam przez dobrą szkołę!
Panna Karin posłusznie skinęła głową. Żeby ona wiedziała, u kogo się uczyłam, pomyślała Elisabet. Moimi mistrzami byli najprawdziwsza wiedźma i potwór, który potrafi przywoływać na ziemię upiory. Ale o tym lepiej pewnie tutaj nie rozpowiadać.
Kiedy ostrożnie zeszły ze schodów, Karin mrużyła oczy porażone słonecznym światłem.
– Och, nie! – zawołała piskliwie. – Moje oczy! Oślepnę!
– Tylko na chwileczkę – uspokajała ją Elisabet. – Pójdziemy wolniutko w tamtą stronę.
Elisabet uważała, żeby się nie zbliżać do dzielnicy nędzy. Zrobiły kilka kroków. Karin ostrożnie stawiała obolałe nogi i kurczowo trzymała się ramienia swojej damy do towarzystwa. Na początek zbyt była zajęta wymijaniem sterczących na chodniku kamieni, by zwracać uwagę na otoczenie.
Elisabet była wstrząśnięta widokiem swojej chlebodawczyni w pełnym świetle dnia. Jej stan był naprawdę opłakany – to staromodne ubranie, te rzadkie, zwisające żałośnie włosy, ta szarobiała twarz, która wyglądała teraz dwadzieścia lat starzej. Miała wrażenie, że prowadzi jakiegoś tragicznego upiora, wychudłego tak, że aż przezroczystego.
Co takiego Vemund zrobił tej kobiecie? I co robi teraz?
On na pewno chciał dobrze, ale przecież nikt nie wygląda dobrze, jeżeli żyje w zamknięciu, nawet gdyby klatka była pozłacana.
– Jak się nazywa pani narzeczony, panno Karin? – zapytała ostrożnie.
– Bubi – odparła Karin ożywiona. – To z niemieckiego, znaczy po prostu „mały chłopiec”.
Elisabet wiedziała, co to znaczy, ale milczała.
Karin szła teraz chętnie. Wciąż posuwała się naprzód w ślimaczym tempie, ale jakby zapomniała o bolących nogach.
– Wiesz, Elisabet, on jest ode mnie trochę młodszy, ale niedużo. Naprawdę niedużo! Jest taki chłopięcy i słodki, a jaki zakochany! Na pewno go polubisz, on przyjdzie dziś wieczorem, musi tylko znaleźć konwalie do mojego ślubnego bukietu. Wszyscy go kochają i wszyscy mi go zazdroszczą. Ale on powiada, że to jemu powinni zazdrościć. Czy to nie ładnie z jego strony? Och, jaka jestem zmęczona…
– Dobrze, wobec tego zawrócimy, wystarczy na dzisiaj. I musimy widzieć dom. Była pani bardzo dzielna, panno Karin.
Karin przystanęła i chusteczką wycierała oczy.
– Ale tu jest naprawdę ładnie – stwierdziła zaskoczona. – No, nie tak ładnie jak w domu mojego dzieciństwa w Bode i właściwie to nie wiem, dlaczego tutaj mam czekać na Bubiego, a nie tam, ale z pewnością Vemund wie. W każdym razie tutaj jest o wiele lepiej niż w tym okropnym majątku, w którym przez jakiś czas mieszkałam. Wiesz, tam zamykali drzwi i musiałam być w jednym pokoju z mnóstwem krzyczących ludzi, a zamiast pościeli były tylko śmierdzące sienniki. To zupełnie niepojęte, jak można mieszkać w takim dworze, chodzi mi o to, co to za właściciel, który pozwala, by jego dom przemienił się w taki barłóg. To był naprawdę straszny okres, płakałam po całych dniach, a jednocześnie byłam rada, że Bubi nie widzi mojego upadku, on by się okropnie gniewał na właściciela. Vemund też się gniewał, on tam przyjechał przypadkowo i natychmiast spostrzegł, że ja nie jestem przyzwyczajona do takiego traktowania, i zaraz mnie stamtąd zabrał. Bogu dzięki, że moja rodzina o niczym nie wie!
– To pani nie znała przedtem pana Vemunda?
– Nie, zupełnie nie, ale on kiedyś powiedział, że ja jestem lepsza niż ci wstrętni ludzie, których tamci wpuścili do mojego pokoju. Vemund zachowywał się wobec mnie bardzo przyjaźnie, ale powinien się tak zachowywać, bo ja jestem przecież z bardzo dobrej rodziny, a on wygląda na dosyć nieokrzesanego, jeśli mam być szczera. Ale… mimo wszystko, bardzo uprzejmy.
– Długo pani mieszkała w tym okropnym dworze, panno Karin?
– Nie, jakieś kilka tygodni albo coś koło tego, ale to wystarczy!
Tylko parę tygodni? Elisabet pozwoliła sobie wątpić. Wyglądało na to, że Karin zupełnie straciła rachubę czasu, więc na pewno nie chodziło tu o tygodnie. Już raczej o miesiące. A może o lata? Lata spędzone w domu dla psychicznie chorych…
Spotkały jakiegoś młodego mężczyznę; sądząc po ubraniu, musiał to być rzemieślnik. Panna Karin natychmiast się wyprostowała, ale spuściła oczy z nieśmiałym uśmiechem.
– Nie należy zachęcać takich plebejuszy – szepnęła do Elisabet. – Ale czy zauważyłaś, jak mi się przyglądał?
Nic dziwnego, pomyślała Elisabet zgnębiona. Niecodziennie człowiek spotyka na ulicy żywego ducha!
Jakim sposobem zdoła kiedykolwiek uczynić znowu człowieka z tego rozsypującego się wraka?