I czy to właściwie ma jakiś sens?
Owszem, ma! Każdy człowiek posiada swoją wartość. A ten drobny pajączek, jakim stała się Karin, wycierpiał znacznie więcej niż inni. Zasługiwała na trochę lepszą przyszłość.
Jeśli w ogóle istniała jakaś przyszłość. A jeśli Elisabet otworzy jedynie przed nią czarną otchłań?
– Och, zobacz – szepnęła Karin. – Czy to nie lipa, tam przed nami? Tak bym chciała jej dotknąć. Tak dawno temu… Nie, wydaje mi się, że to było dawna temu, ale to przecież było wczoraj. Mogę?
Elisabet zdawała sobie sprawę, Ze Karin o własnych siłach już do drzewa nie dojdzie, zwłaszcza że rosło po drugiej stronie ulicy. Poprosiła więc chorą, by zaczekała, a sama pobiegła i przyniosła jej gałązkę z kilkoma liśćmi.
Karin gładziła chropowatą zieleń, a w jej oczach pojawił się wyraz bezgranicznego smutku, jakby na moment błysnęło jakieś delikatne wspomnienie, ale natychmiast zgasła. Przez ten moment Elisabet przeraziła się, że Karin uświadomi sobie swoją sytuację, zrozumie, co straciła, te lata, które przepłynęły obok bez śladu.
Ale gdy Karin znowu na nią popatrzyła, jej spojrzenie było tak samo puste jak zwykle.
Elisabet poczuła ucisk w gardle. Odruchowo wyciągnęła rękę i pogładziła przywiędły policzek.
– Jaka pani jest śliczna, panno Karin. Naprawdę z pani piękny i dobry człowiek!
To się mogło skończyć źle. Pokojówka czy nawet dama do towarzystwa nie pozwala sobie na coś takiego. Ale panna Karin była złakniona życzliwości. Chwyciła rękę Elisabet i przytrzymała.
– Nie możesz mnie opuścić, Elisabet – powiedziała drżącymi wargami. – Nie wiem, co to jest, ale bardzo się czegoś boję! Zdaje mi się, jakby mnie otaczały cienie, jakby czaiły się we wszystkich kątach. Najbardziej przerażające upiory kryją się w ciemnościach.
– Proszę się nie bać, panno Karin – powiedziała Elisabet głęboko wzruszona. – Ja im nie pozwolę się do pani zbliżyć. Pan Vemund i ja zatroszczymy się, żeby żadne upiory nie miały do pani przystępu.
Mogła sobie tak mówić, bo akurat wtedy nie wiedziała jeszcze, jaką walkę z upiorami wszyscy troje: Karin, Vemund i ona sama, będą musieli stoczyć.
ROZDZIAŁ VI
W biurze przedsiębiorstwa w Christianii Vemund Tark odbywał poważną rozmowę ze swoim młodszym bratem. Biuro było bardzo eleganckie, z meblami obitymi skórą i pięknymi dekoracjami na ścianach. Vemund zawsze czuł się w nim źle. Tęsknił do lasów, ale jego wytworny brat pasował jak ulał do wspaniałego wnętrza.
Teraz Braciszek przyglądał się Vemundowi z niedowierzaniem.
– Ależ ja nie jestem jeszcze dojrzały do małżeństwa.
Vemund wydął wargi.
– Masz dwadzieścia trzy lata. Powinieneś być dorosły.
– A ty sam? Ty masz dwadzieścia pięć lat.
– Mną się nie zajmuj. Teraz mówimy o tobie.
– Ale ja chciałbym sam wybrać sobie żonę.
– Nie wygląda na to, żebyś się z tym bardzo spieszył. Masz coś przeciwko Elisabet Paladin z Ludzi Lodu?
– Nie, niech Bóg broni! Jest ładna i pełna wdzięku, tylko zachowuje się trochę nieodpowiednio. Ale przecież spotkałem ją tylko raz. Daj mi trochę czasu, Vernundzie!
– Nie ma czasu do stracenia.
Braciszek zastanawiał się.
– Elistrand, powiadasz? Czy to duża posiadłość?
– Nie taka duża jak Lekenes, ale pięknie położona i dobrze utrzymana.
– I są szanse, że kiedyś mógłbym objąć samo Grastensholm? I jeszcze jeden dwór, jak mówiłeś, że się nazywa?
– Lipowa Aleja. To nieduży dwór, ale dobry.
– Połączyłbym wszystkie razem… Tylko szkoda tych wszystkich panien i młodych kobiet, którym będę musiał odmówić! A może nie będę musiał. To przecież nic zdrożnego, że mężczyzna robi sobie małe eskapady także po ślubie, prawda?
– Przestrzegałbym cię przed czymś takim, jeżeli zamierzasz się ożenić z Elisabet Paladin – powiedział Vemund dziwnie oschle, jakby go w piersiach coś bolało.
– Ale co na to mama i ojciec?
– Chłopcze, na Boga, ile ty właściwie masz lat? Oczywiście, twoja matka będzie protestować, ona uważa, że ciebie powinno się nadal chronić przed całym złem świata, a już zwłaszcza przed drapieżnymi kobietami, które chciałyby ukraść jej biednego, małego baranka. Czy ty nie rozumiesz, że musisz się od niej uwolnić, dopóki jeszcze jesteś w stanie to zrobić? Pewnego dnia będzie za późno. A wtedy już na zawsze zostaniesz omotany jak pajęczyną mamusiną troskliwością i czułością.
– Czy to dlatego ty sam zerwałeś z domem? – zapytał Braciszek z ponurym spojrzeniem.
– Nie, nie dlatego. Ja miałem inne powody – odparł Vemund niecierpliwie.
– Ty nigdy nie rozumiałeś mamy – powiedział Braciszek, zraniony w imieniu swojej ubóstwianej rodzicielki. – Czy możesz wyobrazić sobie coś bardziej doskonałego niż ona? I oczekujesz, że ja z podziękowaniem wezmę tę dziką Elisabet Paladin? Ale zresztą – mówił dalej w zamyśleniu Braciszek, spoglądając przed siebie rozmarzonym wzrokiem. – Coś mi mówi, że ona może się bardzo łatwo zapalać w łóżku. To byłoby dosyć zabawne, móc poskromić taką dziką kotkę…
– Och, milcz! – przerwał mu Vemund ostro i odwrócił się.
– No dobrze – powiedział Braciszek. – Obiecuję, że porozmawiam z mamą i ojcem jeszcze dzisiaj wieczorem. Jeżeli oni wyrażą zgodę, przyjrzę się bliżej tej kandydatce na narzeczoną, którą w swojej troskliwości mi wybrałeś. Ale co my, na Boga, zrobimy z jej włosami? Przecież nie może stale tak się pokazywać ludziom! Przez jakiś czas mogłoby to być nawet pikantne, ale w końcu ludzie pomyślą, że ożeniłem się ze służącą! Tak, mama też uważa, że ona jest miła, ale dziwna…
Braciszek nie dosłyszał, że Vemund wysyczał przez zęby długie przekleństwo. Starszy brat odwrócił się do niego plecami…
Po rozmowie Vemund poszedł do innego biura w tym samym budynku. Na jego widok zza wytwornego biurka podniósł się mężczyzna w wieku około pięćdziesięciu lat.
– O, czyż to nie mój drogi Vemund? Taki rzadki gość w moim biurze! Kochany kuzynie, twoja droga mama się martwi, że zapracowujesz się na śmierć, ty, który mógłbyś żyć w luksusie! Ale interesami się nie przejmuj, prowadzę je jak umiem najlepiej!
Krewny Vemunda, Mandrup Svendsen, był równie urodziwym człowiekiem jak jego kuzynka i jej dwaj synowie, ale w tym przypadku cała uroda po prostu ginęła w ogromnych ilościach tłuszczu. Mandrup sprawiał wrażenie nabitego niczym gruba kiełbasa, twarz pod komiczną peruką była czerwona i błyszcząca. Ale w młodości musiał wyglądać jak Adonis, wciąż jeszcze nikt nie mógł w to wątpić.
– No i jak, ci z Drammen zapłacili? – zapytał Vemund.
Palce Mandrupa Svendsena poruszały się nerwowo i bez celu po złotej brokatowej kamizelce, z trudem dopinającej się na jego sterczącym brzuchu. Mandrup unikał spojrzenia Vemunda.
– Ech, no tak, w końcu otrzymaliśmy trochę pieniędzy, ale zdecydowanie za mało. Wciąż narzekają na ciężkie czasy, a ja nie mam serca mocniej naciskać.
– Hm – mruknął tylko Vemund.
Nie po raz pierwszy Mandrup odpowiadał w ten sposób. Vemund nie chciał go o nic podejrzewać, ale rzucało się w oczy, że zawsze biedny krewny matki miał ostatnio nadmiar pieniędzy! Sam Vemund nie bardzo radził sobie z rachunkami, ale byłoby chyba interesujące polecić zbadanie spraw fachowcowi. Tyle tylko że przedsiębiorstwa Tarków miały niemal nieograniczone zasoby, z których można było czerpać, a że Vemund nie lubił kłótni, starał się wierzyć, że wszystko jest w porządku. Było mu to zresztą obojętne.
Jedyne, co miało dla niego znaczenie, to wszechogarniający smutek z powodu tego, co uczynił Karin Ulriksby. A także troska o przyszłość Braciszka. Przedsiębiorstwa, ze wszystkimi swoimi podejrzanymi metodami wysysania z ludzi pieniędzy, niech żyją sobie swoim własnym życiem!