Och, idź do diabła, pomyślała Elisabet bez krzty szacunku, ale w końcu obie były gotowe do wyjścia.
Mężczyźni, których skrzyknął policjant, biegli już ulicą. Jęki znad rzeki raniły uszy. „Pomocy! Moje dzieci toną!” – wołała jakaś kobieta. Elisabet chwyciła pannę Karin za kościstą rękę i pociągnęła za sobą.
Nad rzeką panowało zamieszanie nie do opisania. Nie było już ulic, przejść ani baraków, wszystko zdawało się jednym błotnistym kłębowiskiem. Elisabet słyszała żałosne piski spod zwalonej ściany i podniosła ją z pomocą jakiegoś mężczyzny. Wyciągnęli stamtąd niedużego szczeniaka, którego natychmiast chwyciło stojące obok dziecko i poniosło w stronę miasta. Mężczyźni wskakiwali do wody, by ratować tych, którzy walczyli o życie wśród resztek baraków, do niedawna służących im za mieszkania. Inni próbowali opanować chaos panujący na lądzie.
– Och, nie! – zawodziła Karin. – Ja nie mogę tam iść!
Cierpliwość Elisabet się wyczerpała.
– To wracaj do domu, ty wstrętna wystrojona lalko! – syknęła przez zęby. – Czy ty nic nie widzisz tymi swoimi cielęcymi oczyma? Czy nie możesz na chwilę przestać się zajmować sobą i swoim żałosnym wyglądem? Spróbuj, na Boga, zastanowić się przez moment, co odczuwają ci ludzie tutaj, bez domów, w deszczu, w zimnie, którzy nie mają się gdzie podziać! Popatrz na te dzieci! Leżą tam zakrwawione i wzywają rodziców i rodzeństwo, które zginęło. Serce się kraje, kiedy człowiek na to patrzy, a ty stoisz tu i płaczesz, bo ci się buty ubłociły!
Panna Karin stała jak porażona, nie wiedząc co począć. Wargi jej drżały, ale wyprostowała się dumnie.
– Nigdy tak do mnie nie mówiłaś, Elisabet – powiedziała oskarżycielsko. – A ja myślałam, że ty jesteś miła! Nie masz prawa już się mną zajmować, nie chcę więcej słyszeć takich wymyślań ani w ogóle takich słów. Jesteś zwolniona!
– Jeśli mam być szczera, to gwiżdżę na to – powiedziała Elisabet i odwróciła się od niej. – Wracaj do domu i przeglądaj się w lustrze, skoro niczego innego nie potrafisz!
Była tak wściekła, że nie zastanawiała się nad tym, co mówi. Vemund Tark może robić, co mu się podoba.
Elisabet stanęła teraz wobec wyboru, a wybrać mogła tylko jedno: ratować tych nieszczęśników.
Karin stała bez słowa, a Elisabet tymczasem pomagała wydostać się z błota dwóm małym dziewczynkom. Ogarnęła je, jak mogła; i wyprowadziła na wyżej położone miejsce. Zaopiekowała się tam nimi jakaś kobieta.
Teraz Elisabet mogła się zająć rannymi.
Widziała, że kilkoro poszkodowanych zostało ułożonych na pewnym gruncie. Leżeli tam w ulewnym deszczu, lecz nikt nie miał dla nich czasu. Ludzie z domów, którym nic nie groziło, tłoczyli się obok i wykrzykiwali jakieś bezsensowne polecenia, ale sami nie byli w stanie nic robić.
Elisabet zawołała, że mają być cicho, a sama, uklęknąwszy, zaczęła opatrywać potrzebujących. Karin stała i co parę minut piskliwie wołała, że nikt się nią nie przejmuje, ale Elisabet nie miała już dla niej czasu.
Przyglądający im się ludzie umilkli, a kiedy zobaczyli, że ta młoda panna o miedzianorudych włosach zna się na rzeczy, podeszli bliżej i zaczęli udzielać jej dobrych rad. Elisabet zabrała z domu Karin kilka starych prześcieradeł i poleciła jakiejś wyglądającej dość sensownie kobiecie drzeć je na pasy. Znad rzeki przynoszono kolejnych rannych i z ufnością powierzano ich Elisabet, która miała naprawdę pełne ręce roboty.
Przywołała Karin, poleciła jej rozpakować środki medyczne i podawać, co będzie potrzebne. Oczy Karin nie były już jednak tak sprawne jak dawniej, miała trudności z odczytywaniem napisów na szkatułkach. Musiał to robić ktoś inny, ale tymczasem Karin zdążyła na chwilę zapomnieć o sobie i zaczęła się interesować otoczeniem.
Na najgorsze rany nie chciała patrzeć, zajęła się natomiast jakimś płaczącym dzieckiem i starała się je pocieszyć, nieśmiała i jakby skrępowana. Może bardziej przerażała małego, niż pocieszała, ale jakkolwiek było, Karin chciała pomagać. I już samo to było niezwykle cenne.
Elisabet nie miała nawet czasu, żeby na nią spojrzeć. Dostrzegła natomiast, że przybyła jej fachowa pomoc. Nad rzeką pojawił się lekarz i ze zdumieniem przyglądał się jej zabiegom.
– Aha – mruknął z odcieniem pretensji. – Wytworna panienka robi mi konkurencję? I, jak widzę, zajmuje się tym nie po raz pierwszy w życiu!
– Nie, nie pierwszy. A poza tym pobierałam nauki u dwojga specjalistów – odpowiedziała Elisabet nie odrywając oczu od kobiety, którą opatrywała. Nieszczęsna miała paskudną ranę na ramieniu, Elisabet kończyła już opatrunek i właśnie przewiązywała ranę bandażem zrobionym z prześcieradła.
Lekarz natychmiast zabrał się do pracy obok, co ona przyjęła z ulgą. Zbyt wielu poszkodowanych czekało, wielu mogło umrzeć nie doczekawszy się lekarza.
W końcu pozwoliła sobie popatrzeć na doktora. Był to szpakowaty mężczyzna koło pięćdziesiątki, ogorzały i najwyraźniej pozbawiony iluzji, ale świetny fachowiec. Nie ulegało wątpliwości, że Elisabet go zadziwiła.
– Rzeczywiście zna się panienka na rzeczy – mruknął zakładając szwy na czyjś rozerwany jakimś ostrym przedmiotem policzek. – Czy mogę zapytać o nazwisko?
– Jestem Elisabet Paladin z Ludzi Lodu.
Lekarz cicho gwizdnął.
– Z Ludzi Lodu? A, to teraz lepiej rozumiem! To uzdrowiciele, którzy potrafią więcej, niż dawać na przeczyszczenie. Czy pani jest jedną z tych… wie pani?
– Nie, nie jestem – odparła z uśmiechem. – Ale uczyłam się u dwojga właśnie takich.
– Ja słyszałem o Ulvhedinie. To był podobno niepospolity lekarz.
– To dziadek mojego ojca. I jeszcze żyje. Moją nauczycielką była też kuzynka ojca, Ingrid Lind z Ludzi Lodu.
– Wiedźma z Grastensholm, o tak, od niej to i ja chętnie bym się paru rzeczy nauczył!
– Więc pan wie, że nazywają ją wiedźmą? – zapytała Elisabet zatroskana. – Bardzo by ją to zmartwiło!
– W naszym zawodzie żywimy największy respekt dla nazwiska Ludzi Lodu. Z naszej strony oni nie mają czego się obawiać, zwłaszcza że zawsze współpracowali z lekarzami i nigdy nie wkraczali na nasz teren.
– Chyba że dzisiejszego dnia – powiedziała Elisabet.
– To coś zupełnie wyjątkowego. O, to naprawdę piekielny spektakl! Czy wszyscy muszą do siebie krzyczeć? Czy może mi pani pomóc i przytrzymać tutaj? Muszę jakoś pozszywać tę ranę.
Elisabet skończyła ze swoim pacjentem, wytarła ręce i wstała z błota, w którym klęczała. Usiadła okrakiem na rannym, przycisnęła kolanami jego ręce do ziemi i żelaznym uściskiem chwyciła głowę.
Ranny patrzył na nią przestraszony.
– Do diabła, to baba! – jęknął.
– Tak by można powiedzieć – syknął doktor przez zaciśnięte zęby.
Elisabet przyjęła obie te wypowiedzi jako komplementy, którymi też w istocie były.
Jak można pracować w takim chaosie, myślała, kiedy już skończyła pomagać doktorowi, a teraz szukała jakiegoś bardziej suchego miejsca dla kolejnych rannych. Deszcz zacinał w dalszym ciągu, włosy lepiły jej się do twarzy, bo przez cały czas pracowała z pochyloną głową. Wszystko było na wylot przemoczone i ubabrane w glinie, a krzyki rannych coraz trudniejsze do zniesienia. Otaczał ich gęsty tłum gapiów.
Najdziwniejsza ze wszystkiego była jednak panna Karin, która wciąż stała z założonymi rękami. Że też nie uciekła stąd już dawno, nie mogła się nadziwić Elisabet.
– Potrzebujemy więcej bandaży – powiedział doktor, ocierając z twarzy deszcz przemieszany z potem.
– Panno Karin! – zawołała Elisabet.
Wykwintna dama ostrożnie podeszła bliżej. Dumna, w dalszym ciągu głęboko urażona, ale prawdopodobnie zbyt oszołomiona, by sama wrócić do domu.