– Umieram! – zawodził Edwin nieustannie. – Umieram!
– Nie, nie umierasz. Ale boleć to cię trochę może. I jeszcze poboli przez jakiś czas.
Na szczęście dzień był ciepły i ubrania pomagających rannemu mężczyzn szybko schły. A z Edwinem nie było łatwo, wrzeszczał przez cały czas i nie pozwalał się dotknąć.
Vemund Tark spojrzał w stronę dworu.
– No, nareszcie! Jakaś służąca pędzi tu konno, jakby ją sam Szatan gonił.
Ulf rzucił pospieszne spojrzenie na ścieżkę.
– To nie służąca – oświadczył sucho. – To moja córka.
Vemund zmrużył oczy na widok zbliżającej się galopem. Gęste, nie upudrowane włosy falowały na wietrze, a ona dosiadała konia okrakiem, tak że spod powiewających spódnic widać było uda. Miałaby to być panna dziedziczka?
– Proszę wybaczyć – bąknął. – Pomyliłem się.
Ulf uśmiechnął się pod nosem.
– Elisabet robi, co chce, ku rozpaczy swojej matki. Ale to dobra i szlachetna dziewczyna. A jej moralność nie budzi najmniejszych wątpliwości.
– Jeździć konna w każdym razie potrafi – wycedził Vemund przez zęby. – I to bez siodła i uprzęży!
Elisabet zgrabnie zeskoczyła z konia i ostatni kawałek drogi do rannego przebiegła. Uklękła obok szarobladego Edwina i pospiesznie obejrzała jego rany.
– Wydaje nam się, że ma złamaną rękę – powiedział jej ojciec.
Elisabet obejrzała ostrożnie chorego.
– Nie – oświadczyła. – To tylko bark, zwichnął sobie staw. Chwileczkę… Czy ojciec mógłby tu potrzymać?
Jednym zdecydowanym ruchem nastawiła ramię. Edwin wrzasnął dziko i zemdlał.
O, rany boskie! miał ochotę krzyknąć Vemund Tark, ale się powstrzymał. Nigdy przedtem nie widział kobiety działającej tak stanowczo.
– Sporo pani umie, jak widzę – powiedział do Elisabet stłumionym głosem.
Ona nie miała czasu nawet na niego spojrzeć.
– Pradziadek Ulvhedin mnie nauczył. A potem ciotka Ingrid. To ja odziedziczę po niej święty skarb Ludzi Lodu, bo po niej nie ma już w rodzie dotkniętych ani wybranych.
Vemund spojrzał pytająco na Ulfa, ten jednak nie miał czasu na wyjaśnienia.
– Rozbierzcie go od pasa w dół – powiedziała Elisabet.
W gromadzie flisaków dał się słyszeć szmer zdziwienia. Żaden nie kwapił się, żeby wykonać polecenie.
– Może to nie jest odpowiednie dla damy… – zaczął Vemund Tark.
– Proszę nie mówić głupstw – parsknęła Elisabet niecierpliwie. – Co jest ważniejsze? Życie chłopca czy maja wstydliwość? Jeśli o mają cnotę chodzi, to w pełni za nią odpowiadam, zapewniam pana.
– Elisabet miała już do czynienia ze znacznie gorszymi przypadkami niż ten – powiedział Ulf tonem usprawiedliwienia, jednocześnie zdejmując spodnie Edwinowi. – Jej wielkim marzeniem jest zostać lekarzem, ale oczywiście nic z tego nie będzie. Po pierwsze dlatego, że jest kobietą, a po drugie dlatego, że kiedyś będzie musiała odziedziczyć dwór. Tymczasem jednak nie ma nic do roboty i nudzi się, prawda, Elisabet?
– Chciałabym robić coś, co ma sens – powiedziała Elisabet, nie odrywając wzroku od długiej rany, którą starała się oczyścić. – Być dziedziczką dworu, prowadzonego przez tak pracowitych rodziców, w którym na dodatek jest tyle służby, to irytujące. Proszę tu potrzymać – zwróciła się do Vemunda. – Proszę zaciskać razem brzegi rany!
Posłuchał bez słowa.
Elisabet przyjrzała się z bliska jego rękom. Po prostu przyciągały wzrok – duże, silne, ogorzałe od słońca i wiatru, a przy tym smukłe i szczupłe, o wrażliwych palcach.
W końcu dała sobie chwilkę czasu, by spojrzeć na właściciela tych dłoni. Nie mogły należeć do zwykłego flisaka czy parobka, to stwierdziła od razu. A intensywnie niebieskie oczy, które badawczo jej się przyglądały, świadczyły o kulturze i wykształceniu. Usta okazały się niewiarygodnie pociągające.
Elisabet była po prostu zafascynowana pięknymi, męskimi rysami, całą szlachetną twarzą.
To nie mógł być nikt inny jak tylko ten słynny Vemund Tark, o którym mówiła matka.
Ale co się kryje w tych oczach? Jaka to straszna tajemnica drąży świadomość tego mężczyzny? Jakim sposobem gorycz zdążyła już wycisnąć aż tak wyraźne piętno na tej młodej twarzy?
Elisabet Paladin nie była ani dotkniętą, ani wybraną. Była zwykłą dziewczyną, choć nie mogło ulegać najmniejszej wątpliwości, że pochodziła z Ludzi Lodu. Najbardziej przypominała chyba Cecylię i Villemo, a może też Ingrid z czasów młodości. Elisabet jednak miała w sobie jakąś dziwną nieśmiałość, cechę, która tamtym trzem szczególnie nie ciążyła.
Zmieszała się teraz i zarumieniła pod uważnym spojrzeniem Vemunda Tarka i musiała spuścić wzrok. Odruchowo podciągnęła spodnie Edwina i okryła najbardziej tego wymagające części jego ciała.
– Muszę zaszyć ranę – powiedziała. – Zanim Edwin odzyska przytomność.
Współczesny lekarz pewnie by załamał ręce nad prymitywnymi poczynaniami chirurgicznymi Elisabet, a jeszcze bardziej nad jej stosunkiem do higieny, ale przyglądającym się mężczyznom imponowała w najwyższym stopniu. Niektórzy musieli odejść na bok, gdy igłą przebijała skórę.
Vemund nie powiedział nic, ale spojrzenie, które posłał Ulfowi Paladinowi, było dostatecznie wymowne.
Edwin ocknął się na skutek bólu spowodowanego szyciem i trzech ludzi musiało go trzymać, by Elisabet mogła dokończyć. Stary Nils płakał i prosił Boga o wybaczenie za to, że naruszają stworzone przez niego dzieło, uważał poza tym, że panienka jest potwornie nieczuła, po prostu brutalna.
W końcu Elisabet wstała i starannie wytrzepała spódnicę. Jęczącego Edwina flisacy ułożyli na wozie sprowadzonym przez Nilsa, Elisabet uśmiechnęła się i niepewnie pomachała wszystkim na pożegnanie. Nie skorzystała ze swojego nie osiodłanego konia, lecz zaczęła się wdrapywać na furkę obok Edwina. Vemund natychmiast podskoczył, żeby jej pomóc.
Elisabet nie miała odwagi spojrzeć mu w oczy, by nie dostrzegł, że się zawstydziła. Wierzchowiec, na którym tu przyjechała, poszedł za wozem.
Ulf przyglądał się temu wszystkiemu zdumiony. To była jakaś nieznana strona charakteru jego zazwyczaj pyskatej i śmiałej córki.
Vemund Tark stał obok niego.
– Jeśli można, to przyjdę za wami zaraz, jak tylko skończymy pracę.
– Oczywiście – odparł Ulf, ale jego myśli błądziły gdzie indziej.
Zgodnie ze swoim zwyczajem, Ulf poszedł wprost na piętro. Zapukał do drzwi i usłyszał słowa zaproszenia.
Jego dziadek Ulvhedin siedział wyprostowany na krześle i wyglądał przez okno. Rodzice Ulfa, Jon i Branja, już nie żyli, zmarła także babcia Elisa, lecz Ulvhedin żył, miał dziewięćdziesiąt sześć lat i czuł się dobrze.
– Jak tam spławianie drewna? – zapytał teraz, bo zawsze bardzo interesował się wszystkim we dworze.
– No, jakoś nam się udała – odpowiedział Ulf, zadowolony z dobrze wykonanej pracy.
– A co to za nieszczęście?
Ulf nie zdziwił się ani trochę, że dziadek wie.
– To Edwin, syn Nilsa. Elisabet poradziła sobie naprawdę dobrze.
Ulf opowiedział dokładnie, co się stało, patem usiadł na ławie i zapalił fajkę.
– Tak, to zdolna dziewczyna – przyznał Ulvhedin.
Ulf przemilczał swoje obserwacje, nie wspomniał o nowej, łagodnej, kobiecej Elisabet. Powiedział tylko:
– Jest w niej jakaś mieszanina jakby zwyczajnej dziewczyny z tym, co było dobre w dotkniętych.
– To prawda. Tak się cieszę, że daliście jej imię na pamiątkę mojej Elisy.
Wnuk westchnął głęboko i wstał.
– W każdym razie wszyscy jesteśmy szczęśliwi, że mała Shira zdołała unieszkodliwić tę przeklętą marę, która przez tyle wieków niszczyła nasz ród. Tak dobrze jest wiedzieć, że nie urodzi się już żadne nieszczęsne, dotknięte dziecko. I że po moim pokoleniu żadne takie dziecko się nie urodziło.