– Jaki on był?
– Bardzo bogaty. Żaden król w żadnym królestwie nie miał ani w połowie tylu skarbów co on.
– Nawet Midas?
– Nawet on. Rampsynitos posiadał wielką fortunę w złocie i drogich kamieniach, ale jego największym bogactwem było srebro. Miał srebrne tace i puchary, srebrne monety i zwierciadła, bransolety i całe wielkie sztaby odlane z czystego, lśniącego srebra. Było tego tyle, że postanowił zbudować wielki skarbiec. Najął więc muratora, aby zaprojektował i postawił ów budynek na pałacowym dziedzińcu, jako część otaczającego pałac muru. Budowa zajęła kilka lat; trzeba było wydrążyć mur, a potem ciąć, dopasowywać i ustawiać kamienne bloki. Architekt był człowiekiem silnego ducha, ale wątłego zdrowia; choć był zaledwie w średnim wieku, z trudem dotrwał przy życiu do chwili ukończenia dzieła. Tego samego dnia, kiedy do skarbca wniesiono cały zapas srebra i zapieczętowano wejście, zmarł, pozostawiając wdowę i dwóch synów, którzy dopiero co weszli w wiek męski. Król wezwał ich obu przed swoje oblicze i wręczył każdemu po srebrnej bransolecie na znak wdzięczności dla ich ojca.
– Niezbyt hojny dar – zauważyłem.
– Być może. Król Rampsynitos miał opinię rozsądnego i zrównoważonego. Nie był ani skąpy, ani zbyt szczodry.
– Do żywego przypomina mi Cycerona.
Bethesda odchrząknęła, by mnie uciszyć, i opowiadała dalej.
– Raz w miesiącu król kazał łamać pieczęcie i spędzał popołudnie w swym skarbcu, podziwiając srebrne rękodzieła i licząc monety. Mijały miesiące, Nil wzbierał i opadał, zbiory były dobre. Naród był szczęśliwy i w Egipcie panował pokój. Król jednak zauważył coś niepokojącego; z jego skarbca ginęły sztuki srebra. Z początku myślał, że tylko mu się tak wydaje, bo przecież nie było sposobu, aby dostać się do wnętrza, nie uszkadzając przy tym pieczęci na drzwiach, a te zdejmowano tylko na czas jego własnych oficjalnych wizyt. Jednakże kiedy jego słudzy przeliczyli całą zawartość skarbca, okazało się, że się nie mylił. Brakowało wielu monet i innych drobnych przedmiotów. Zdumienie króla nie miało granic. Przy następnej wizycie stwierdził, że zginęło jeszcze więcej srebra, w tym jego ulubiona rzeźba krokodyla, długa jak męskie ramię. Rampsynitos zawrzał gniewem, ale wciąż nie miał pojęcia, jak to się dzieje. Potem wpadł na pomysł, by zastawić w skarbcu pułapki; ktokolwiek znowu wtargnie do środka, miał zostać uwięziony w żelaznej klatce. W następnym miesiącu jedna z pułapek zadziałała, ale zamiast zrozpaczonego i błagającego o litość złodzieja król znalazł tylko martwe ciało.
– To jasne – mruknąłem. – Biedaczysko złodziej umarł z głodu i pragnienia albo też ze strachu, kiedy nagle spadła na niego klatka.
– Może tak było. Ale on nie miał głowy!
– Jak to? – Zaskoczony uniosłem brwi.
– Trup nie miał głowy i nigdzie jej nie znaleziono.
– To dziwne.
– Właśnie. – Bethesda poważnie skinęła głową.
– A srebra znów brakowało?
– Tak.
– Złodziei musiało być więc co najmniej dwóch.
– Pewnie tak. Ale król Rampsynitos nie przybliżył się ani o krok do rozwiązania tej zagadki. Potem przyszło mu do głowy, że nieszczęsny złodziej mógł mieć w Memfis krewnych, którzy w takim razie pragnęliby odzyskać ciało, żeby je oczyścić i wyprawić w drogę na tamten świat. Oczywiście trudno było się spodziewać, że ktokolwiek po prostu się zgłosi po zwłoki, więc Rampsynitos kazał wywiesić je przed murami pałacu. Z jednej strony miała to być przestroga dla wszystkich złodziei w mieście, ale prawdziwym celem króla było schwytanie kogoś, kto mógłby coś wiedzieć o tej dziwnej historii. Dwaj najbardziej zaufani strażnicy królewscy, wielcy, brodaci wojacy, którzy zazwyczaj strzegli pieczęci na wrotach skarbca, otrzymali zadanie pilnowania ciała dzień i noc i pojmania każdego, kto na jego widok by lamentował. Następnego ranka, gdy tylko król wstał z łoża, pospieszył na pałacowy mur sprawdzić efekt swojego posunięcia, ponieważ sprawa ginącego srebra z czasem zaczęła zajmować wszystkie jego myśli na jawie i we śnie. I cóż zobaczył? Obaj strażnicy spali jak zabici, brody mieli do połowy zgolone, a bezgłowy trup zniknął! Rampsynitos kazał ich do siebie przyprowadzić. Jechało od nich winem na dwa stadiony, a w głowach mieli chaos; pamiętali jednak, że tuż przed zachodem słońca przejeżdżał tamtędy kupiec z wozem pełnym skórzanych bukłaków z trunkiem, z których jeden ciekł. Strażnicy podbiegli z kubkami i dziękując dobremu losowi, nałapali sobie wina ku wielkiej złości kupca, choć przecież to nie oni przedziurawili mu bukłak. Udobruchali go dobrym słowem, a on przystanął na chwilę, wyjaśniając, że jest zmęczony i nerwowy po całym dniu pracy. Aby wynagrodzić im swą opryskliwość, dolał im jeszcze po kubku najlepszego ze swoich win. Potem żaden ze strażników już nic nie pamiętał, w każdym razie obaj tak zgodnie twierdzili. Kiedy się ocknęli, był już świt, król wydzierał się na nich z korony muru, brakowało im po pół brody, a pilnowany przez nich trup jakby wyparował.
– Bethesdo – przerwałem jej. – Mam nadzieję, że nie ukaże się to jedną z tych egipskich opowieści grozy, w których martwe ciała spacerują sobie ulicami jak gdyby nigdy nic.
Wyciągnęła rękę i zalotnie przesunęła paznokciami po moim ramieniu, przyprawiając mnie o gęsią skórkę. Czując moje drgnięcie, zaśmiała się niskim, zmysłowym śmiechem, zanim podjęła opowieść.
– Kiedy przyszło do opisu owego kupca, strażnicy nie umieli powiedzieć nic konkretnego. Jeden mówił, że był młody, drugi, że w średnim wieku. Jeden twierdził, że miał brodę, jego kolega widział tylko parodniowy zarost.
– Wino albo to, co w nim było, musiało zmącić im zmysły – mruknąłem. – Zakładając, że w ogóle mówili prawdę.
– Może tak, może nie, ale na wszelki wypadek król kazał zgarnąć wszystkich handlarzy winem w Memfis i pokazać ich strażnikom.
– I co, rozpoznali któregoś?
– Nie rozpoznali. Król wciąż wiedział tyle co przedtem. Co gorsza, śpiących i wygolonych strażników widzieli otwierający swe kramy przekupnie i po mieście gruchnęła wieść, że doborowi żołnierze króla wyszli na dudków. Rozniosły się plotki o bezgłowym trupie i kradzionym srebrze. Wkrótce całe Memfis szeptało o tym za plecami władcy, którego złość sięgała już zenitu.
– Nie dziwię mu się!
– Był tak zły, że rozkazał, aby obaj strażnicy pozostali tak wygoleni na pośmiewisko całego miasta.
– Łagodnie ich więc potraktował.
– Wcale nie. Wtedy w Memfis paradować po ulicach z brodą do połowy zgoloną było taką samą hańbą, jak dla Rzymianina pojawić się na Forum w sandałach zamiast w butach do togi.
– Nie do pomyślenia! – zakrzyknąłem.
– Ale los jest mieczem obosiecznym, jak to się w Rzymie mawia. W ostatecznym rachunku królowi wyszło na dobre to plotkowanie, wieść szybko bowiem trafiła do uszu pewnej młodej kurtyzany, mieszkającej nad składem dywanów blisko bramy pałacu. Na imię miała Naja i już od dawna słyszała o dziwnych rzeczach, jakie dzieją się za murami, jako że wśród jej klienteli nie brak było królewskich dworzan. Głowiąc się nad zasłyszanymi urywkami informacji o całej tej sprawie, obracając w myślach wszystko, co wiedziała o skarbcu, jego budowie i zabezpieczeniach, doszła do wniosku, że zna rozwiązanie zagadki. Naja mogła iść prosto do króla i wyjawić mu tożsamość złodziei, ale powstrzymywały ją dwie rzeczy; po pierwsze, nie miała żadnych solidnych dowodów, a po drugie, jak już mówiłam, król Rampsynitos nie słynął z hojności. Mógłby jej tylko podziękować, może podarować jakąś bransoletę i odesłać, skąd przyszła! Kiedy więc wybrała się do niego, powiedziała tylko, że ma plan rozwikłania całej sprawy, ale jego wykonanie będzie kosztowało ją sporo czasu i pieniędzy. Jeśli ów plan nie przyniesie rezultatów, gotowa jest ponieść te koszty sama…