Nad nami przeniknęła kolejna spadająca gwiazda; świerszcze niestrudzenie grały w listowiu, a ja przeciągnąłem się sennie.
– I zapewne ci dwoje się wkrótce potem pobrali – wyraziłem przypuszczenie.
– Tak mówi historia i nic dziwnego, że kobieta tak mądra jak Naja mogła wybrać tylko mężczyznę tak sprytnego jak ten złodziej. Z uzyskanym przez nią srebrem i z połączonymi siłami ich rozumu na pewno żyło im się dobrze i szczęśliwie.
– A król Rampsynitos?
– Jego pamięć jest wciąż czczona jako ostatniego z dobrych królów, bo potem Cheops zapoczątkował długą dynastię katastrof. Mówią, że po rozwikłaniu tajemnicy ginącego srebra Rampsynitos udał się do miejsca zwanego przez Greków i Rzymian Hadesem i grał tam w kości z Demeter. Jedną grę wygrał, drugą przegrał. Kiedy wracał, bogini podarowała mu złotą chusteczkę. I dlatego właśnie kapłani zawiązują sobie oczy żółtymi opaskami, kiedy podążają za szakalami do świątyni Demeter w noc święta wiosny…
Musiałem zasnąć, bo nie zapamiętałem reszty opowieści Bethesdy. Kiedy się ocknąłem, milczała, ale po oddechu poznałem, że jeszcze nie śpi.
– Bethesdo… – szepnąłem. – A jaki był twój największy występek i najsprytniejsza sztuczka?
Minęła długa chwila, zanim usłyszałem odpowiedź.
– Myślę, że one są jeszcze przede mną. A twoje?
– Chodź tu do mnie, to ci powiem na ucho.
Noc trochę się ochłodziła. Od doliny Tybru nadleciała lekka bryza. Bethesda podniosła się z sofy i położyła się przy mnie. Dotknąłem ustami jej ucha, ale nie szeptałem żadnych sekretów; robiliśmy za to coś innego. A następnego dnia poszedłem na ulicę złotników i kupiłem jej prostą srebrną bransoletę na pamiątkę nocy opowieści o królu Rampsynitosie i jego skarbcu.
FAŁSZYWY TESTAMENT
Lucjusz Klaudiusz ma palce jak kiełbaski, rumiane policzki i czerwony nos nad małymi, ale grubymi ustami. Głowę okala mu wianuszek niesfornych rudawych włosów. Jest nobilem, a nawet kimś więcej: nazwisko Klaudiusz świadczy o jego przynależności do klasy patrycjuszy, tej niewielkiej liczby starych rodów, które uczyniły Rzym wielkim (a w każdym razie wmówiły to pozostałym Rzymianom). Nie wszyscy patrycjusze są bogaci; nawet najszacowniejsze rody mogą podupaść z biegiem wieków. Ale po złotym patrycjuszowskim pierścieniu, któremu dotrzymywały towarzystwa inne (jeden, srebrny z lapisem, inny z białego złota z oczkiem z nieskazitelnego zielonego szkła), domyślałem się, że Lucjusz Klaudiusz dysponuje pokaźnym majątkiem. Oprócz pierścieni nosił na szyi złoty łańcuch, z którego zwisały lśniące szklane, sopelki, nurzające się w porastających jego pulchną pierś rudych kędziorkach. Jego toga sporządzona była z najlepszej wełny, a skórzane buty wykonał prawdziwy mistrz szewskiego fachu. Jednym słowem, przedstawiał obraz typowego bogatego patrycjusza, ani specjalnie przystojnego, ani specjalnie inteligentnego, ale nienagannie ubranego i zadbanego. W zielonych oczach igrały wesołe iskierki, a usta łatwo się układały w uśmiech, zdradzając ogólnie przyjemny charakter. Bogaty, szlachetnie urodzony i z natury pogodny – wydał mi się człowiekiem, który nie powinien mieć najmniejszych zmartwień; niewątpliwie miał jednak jakieś, bo inaczej nigdy by mnie nie odwiedził.
Siedzieliśmy w moim niewielkim ogrodzie. Jeszcze nie tak dawno człowiek o pozycji społecznej Lucjusza Klaudiusza nie postawiłby nogi w domu Gordianusa Poszukiwacza, ale w ostatnich latach stałem się bardziej, by tak rzec, tolerowany. Myślę, że zaczęło się to od mojej pierwszej roboty dla młodego adwokata Cycerona. Najwyraźniej mój zleceniodawca opowiadał o mnie różne miłe rzeczy kolegom z sądów, na przykład, że przyjął mnie kiedyś pod swój dach i okazało się, że ten Gordianus, choć zawodowy szperacz i znajomek różnych szumowin, jednak umie jeść łyżką z miski i używać domowej toalety.
Lucjusz wypełniał sobą podane mu krzesło aż po brzegi. Był wyraźnie nieswój: wiercił się, na ile mu pozwalały sztywne ramy poręczy, i bawił pierścieniami, a wreszcie uśmiechnął się głupio i wyciągnął rękę z opróżnionym kubkiem.
– Mogę dostać jeszcze trochę?
– Naturalnie. – Klasnąłem w dłonie. – Bethesdo! Dolej wina gościowi. Najlepszego, z tej zielonej butelki.
Bethesda spełniła polecenie dość niechętnie; niespiesznie wstała ze swojego miejsca za kolumną perystylu i wolnym krokiem udała się do kuchni, poruszając się z gracją rozwijającego się kwiatu. Lucjusz patrzył za nią, przełykając z trudem ślinę.
– Bardzo piękną masz niewolnicę – wyszeptał.
– Dziękuję, Lucjuszu Klaudiuszu.
Miałem nadzieję, że nie zacznie nalegać, abym mu ją sprzedał, jak to czyni większość moich zamożnych klientów; płonną, jak się zaraz okazało.
– Pewnie byś nie zechciał… – zaczął.
– Niestety, nie.
– Ale ja chcę powiedzieć…
– Prędzej bym ci sprzedał moje nadprogramowe żebro.
– No tak… – mruknął, po czym zmarszczył mięsiste czoło. – Co powiedziałeś?
– Och, nic takiego. Takie bzdurne wyrażenie, które przejąłem od Bethesdy. Według jej przodków po mieczu pierwsza kobieta powstała z żebra wyjętego z pierwszego mężczyzny przez ich boga zwanego Jehową. Dlatego właśnie niektórzy z nas mają jakby dodatkowe żebro, bez odpowiednika po drugiej stronie.
– Poważnie? – Lucjusz zaczął się macać po żebrach, ale był chyba zbyt tłusty, by którekolwiek wyczuć pod palcami.
Pociągnąłem łyk wina, kryjąc uśmiech. Bethesda opowiadała mi wiele razy hebrajską historię o stworzeniu ludzi. Za każdym razem łapię się za bok i wydaję bolesny jęk, aż oboje wybuchamy śmiechem. Uważam to za bardzo dziwną legendę, ale nie dziwniejszą od opowieści jej matki o egipskich bogach z głowami szakali czy byków i o krokodylach spacerujących na tylnych łapach. Jeśli jest choć trochę prawdziwa, to ten hebrajski bóg jest godzien szacunku; nawet Jowisz nie może rościć sobie praw autorskich do tworu choć w połowie tak doskonałego jak Bethesda.
W końcu uznałem, że poświęciłem wystarczająco dużo czasu na przełamywanie lodów.
– Powiedz mi, Lucjuszu Klaudiuszu, co cię trapi?
– Weźmiesz mnie za głupca… – zaczął.
– Z pewnością nie – wtrąciłem przekonany, że pewnie tak właśnie będzie.
– Cóż… To było przedwczoraj… a może dwa dni temu? W każdym razie na drugi dzień po idach majowych, tego jestem pewien.
– Jeśli tak, to istotnie owo nie nazwane jeszcze przez ciebie zdarzenie nastąpiło dwa dni temu.
Bethesda wysunęła się z domu i stanęła w cieniu portyku, czekając na mój znak. Pokręciłem głową, każąc jej zostać na miejscu. Kolejny kubek wina mógł rozluźnić Lucjuszowi język, ale w głowie szumiało mu już wystarczająco.
– Cóż więc zaszło tego szczególnego dnia?
– Akurat byłem w tej okolicy… nie tu na Eskwilinie, ale u jego podnóża, w Suburze…
– Subura to fascynująca dzielnica – powiedziałem, starając się sobie wyobrazić, czym jej brudne uliczki mogły przyciągać człowieka, który zapewne mieszka w wielkiej willi na Palatynie. Przychodziły mi na myśl tylko szulernie, tawerny, domy rozpusty i zbóje do wynajęcia.
– Widzisz, nie mam zbyt wielu zajęć. – Lucjusz westchnął ciężko. – Nigdy nie miałem głowy do polityki ani interesów, jak inni członkowie mojej rodziny. Na Forum czuję się bezużyteczny. Próbowałem życia na wsi, ale rolnik też ze mnie żaden. Krowy i zbiory mnie serdecznie nudzą. Nie lubię też przyjmować gości; obcy ludzie na kolacji, wszyscy dwa razy mądrzejsi ode mnie, a ja mam ich zabawiać. Tyle z tym zachodu… Jak widzisz, szybko i łatwo ulegam nudzie.