Выбрать главу

– Słucham, słucham. – Kiwnąłem głową, tłumiąc ziewnięcie.

– No więc włóczę się często po mieście. Raz idę do term, poprzyglądać się starcom grzejącym kości w ciepłych źródłach, kiedy indziej na Pole Marsowe, popatrzeć na ćwiczenia wyścigowych rydwanów. Chodzę nad Tyber na targi ryb, bydła i zamorskich towarów. Lubię patrzeć, jak ludzie pracują, jak się krzątają wokół własnych spraw z taką determinacją. Tu kobieta wykłóca się z przekupniami, tam majster pokrzykuje na murarzy, dziewczyny przesiadujące w oknach lupanarów zatrzaskują okiennice na widok zmierzającej w ich stronę grupy podochoconych gladiatorów… Wszyscy są tacy żywi, wyraziści, konkretni, tacy… no, przeciwieństwo znudzonych. Rozumiesz mnie, Gordianusie?

– Chyba tak, Lucjuszu Klaudiuszu.

– A zatem rozumiesz także, dlaczego uwielbiam Suburę. Cóż to za dzielnica! Aż pulsuje, niemal pachnie namiętnością. Zatłoczone kamienice, dziwne wonie, cały ludzki teatr! Kręte i wąskie uliczki, mroczne alejki, płynące z pięter odgłosy kłótni, śmiechu, miłości… To tajemnicze miejsce pełne życia!

– W nędzy nie ma nic tajemniczego – zauważyłem.

– Ależ jest! – upierał się Lucjusz.

Może dla ciebie, pomyślałem, na głos mówiąc:

– Opowiedz mi zatem o swojej przygodzie sprzed dwóch dni.

– Oczywiście. Ale zdaje się, że posłałeś dziewczynę po wino?

Klasnąłem w dłonie. Bethesda wychynęła z cienia. Jej długie, czarne włosy zalśniły w słońcu. Lucjusz jakby nie mógł podnieść na nią wzroku, kiedy nalewała mu wino. Wypił spory łyk, uśmiechnął się z zażenowaniem i gorliwie pokiwał głową w geście pochwały dla mojego najlepszego, jak powiedziałem, trunku, jakiego by zapewne nie podał nawet swoim niewolnikom.

– Tego ranka, bardzo wcześnie, szedłem sobie jedną z bocznych uliczek, gwiżdżąc jakąś melodyjkę i popatrując na wyrastające wszędzie spomiędzy bruku najróżniejsze wiosenne młode pędy, źdźbła i kwiatki. Piękno znajdziesz nawet wśród takiego ubóstwa, pomyślałem i zacząłem rozważać napisanie o tym wiersza, choć poezja nie jest moją mocną stroną…

– I wtedy coś się stało? – ponagliłem go.

– O, tak. Jakiś mężczyzna krzyknął do mnie z okna na drugim piętrze kamienicy: „Obywatelu, proszę cię, przyjdź tu szybko! Umiera człowiek!” Zawahałem się. W końcu mógł próbować mnie zwabić do budynku, żeby obrabować, albo jeszcze gorzej, a ja nie wziąłem ze sobą niewolnika do ochrony. Lubię włóczyć się samopas. Po chwili obok niego pokazał się drugi i powiedział: „Obywatelu, potrzebna jest nam twoja pomoc. Umiera młody człowiek i chce wyrazić ostatnią wolę. Potrzeba do tego siedmiu świadków, a mamy sześciu. Pomożesz nam?” No i poszedłem na górę. Nieczęsto bywam komukolwiek potrzebny. Jak mógłbym odmówić? Mieszkanie okazało się całkiem ładnie umeblowane, wcale nie brudne ani podejrzane. W jednym pokoju na łóżku leżał ktoś owinięty w koc, jęczący i rozdygotany. Opiekował się nim starszy od niego mężczyzna; obmywał mu twarz wilgotną ścierką czy ręcznikiem. Oprócz niego tłoczyło się tam sześciu innych. Miałem wrażenie, że obecni nie znają się nawzajem, jakby też zostali naprędce przywołani z ulicy.

– Jako świadkowie testamentu?

– Tak jest. Umierający nazywał się Azuwiusz i pochodził z Larinum. Podczas wizyty w Rzymie nabawił się jakiejś strasznej choroby i teraz leżał zdjęty niemocą, mokry od potu i wstrząsany dreszczami. Choroba dodała mu lat; według słów jego przyjaciela nie miał jeszcze dwudziestu lat, a ja widziałem przed sobą twarz wychudłą i porytą zmarszczkami. Wzywano do niego lekarzy, ale na nic się nie przydali. Młody Azuwiusz bał się, że lada chwila umrze, a ponieważ nie miał spisanego testamentu… był przecież taki młody!… posłał więc swego przyjaciela po tabliczkę woskową i rylec. Nie czytałem treści dokumentu, kiedy go nam pokazano, ale widziałem, że pisany był dwoma różnymi charakterami. Widocznie pierwsze linijki napisał sam, niepewną i drżącą ręką, a przyjaciel za niego dokończył. Prawo wymaga siedmiu świadków, więc dla przyspieszenia sprawy ten starszy po prostu przywoływał kolejnych przechodniów z ulicy. Na naszych oczach biedny chłopiec podpisał testament i odcisnął w wosku swój pierścień.

– A potem to samo uczyniliście wy?

– Zgadza się. Następnie podziękowano nam i szybko wyekspediowano z pokoju, żeby młody Azuwiusz mógł odpocząć, zanim nadejdzie jego ostatnia chwila. Powiem ci, że kiedy wychodziłem z kamienicy, płakałem już jak fontanna i nie byłem w tym osamotniony. Spacerowałem dalej po Suburze w melancholijnym nastroju, rozmyślając nad losem owego młodzieńca, o jego biednej rodzinie w Larinum i o tym, jak przyjmą smutne wieści. Pamiętam, że mijałem dom publiczny na końcu ulicy, ledwie o sto kroków od pokoju umierającego, i uderzyła mnie ironia tego kontrastu; tu, w czterech ścianach, mieszkała sama przyjemność i spełnienie, gdy tam, niemal o wyciągnięcie ręki, Pluton otwierał usta, by połknąć kończące się życie. Przyszło mi na myśl, że mogłoby się to stać kanwą wspaniałego wiersza…

– W ręku prawdziwie wielkiego poety – dokończyłem za niego pospiesznie. – I co, doszły do ciebie wieści o dalszym losie młodzieńca?

– Po paru godzinach takiej wędrówki jak we mgle znowu znalazłem się, nie wiedzieć jak, u wylotu tej uliczki, jak gdyby niewidzialna ręka boga prowadziła mnie do celu. Było tuż po południu. Gospodarz domu powiedział mi, że młody Azuwiusz zmarł krótko po naszym odejściu. Ten starszy mężczyzna… nazywał się Oppianikus i również pochodził z Larinum… wezwał go do pokoju, gdzie ze łzami w oczach pokazał mu ciało owinięte w prześcieradła. Później widział Oppianikusa z jeszcze jednym mężczyzną, jak znosili zwłoki schodami i ładowali je na wózek, aby odwieźć do balsamistów za bramą Eskwilińską. – Lucjusz westchnął głęboko. – Całą noc przewracałem się z boku na bok, rozważając kapryśność losu i to, jak Fortuna może odwrócić się plecami nawet do młodego człowieka, który dopiero wchodzi w życie. Kazało mi to pomyśleć o wszystkich dniach, które zmarnowałem, o wszystkich wypełnionych nudą godzinach…

Zanim zdążył spłodzić myśl o kolejnym poronionym poemacie, kiwnąłem na Bethesdę, aby dolała nam obu wina.

– Smutna historia, Lucjuszu Klaudiuszu, ale wcale nie niezwykła. Życie miasta pełne jest takich dramatów. Obcy ludzie umierają wokół nas każdego dnia, a my trwamy.

– Ale w tym właśnie problem! Młody Azuwiusz nie umarł! Widziałem go dziś rano, jak idzie sobie po Via Subura, radosny i szczęśliwy. Och, jeszcze wyglądał trochę blado, ale bez wątpienia był cały i zdrowy.

– Może się pomyliłeś?

– Niemożliwe. Był razem z tym starszym, Oppianikusem. Zawołałem do nich przez ulicę. Oppianikus mnie zobaczył, takie w każdym razie miałem wrażenie… ale złapał młodszego pod rękę i obaj zniknęli w jakimś sklepie. Ruszyłem za nimi, ale akurat przejeżdżał jakiś wóz i dureń woźnica o mało mnie nie rozjechał. Kiedy w końcu dotarłem do sklepu, już ich nie było. Musieli wyjść na przecznicę z drugiej strony i ślad po nich zaginął. – Lucjusz poprawił się na krześle i pociągnął łyk wina. – Usiadłem w cieniu przy fontannie i usiłowałem zebrać myśli. Potem przypomniałeś mi się ty. To chyba od Cycerona o tobie słyszałem. Ten młody adwokat wykonywał dla mnie jakieś zlecenie w ubiegłym roku. Nie wiem, kto inny mógłby mi pomóc. I co ty na to, Gordianusie? Czy ja oszalałem? Czyżby cienie zmarłych mogły paradować po ulicach w słońcu południa?