– Odpowiedź na oba pytania może brzmieć „tak”, Lucjuszu Klaudiuszu, ale nie wyjaśnia to, co tam naprawdę zaszło. Z tego, co mi opowiedziałeś, można sądzić, że chodzi o coś wielce pokrętnego i jak najbardziej ludzkiego. Ale powiedz mi, czemu cię to obchodzi? Nie znasz żadnego z tych ludzi. Co cię interesuje w tej historii?
– Jeszcze nie rozumiesz, Gordianusie, po tym wszystkim, co ode mnie usłyszałeś? Spędzam dnie w nudzie, zaglądając przez okna w życie innych ludzi. Teraz zdarzyło się coś, co mnie naprawdę ekscytuje. Sam bym się zajął wyjaśnieniem tej sprawy, tylko że… – Lucjusz jakby się skulił i zmalał. – Nie należę do najodważniejszych…
Zerknąłem na jego błyszczącą biżuterię.
– Muszę ci zatem powiedzieć, że ja nie należę do najtańszych.
– Tak, jak ja do najuboższych.
Lucjusz uparł się, że będzie mi towarzyszył, choć ostrzegałem go, że jeśli obawia się nudy, moje wstępne działania mogą się okazać trudne do zniesienia. Przeczesywanie Subury w poszukiwaniu pary nieznajomych z prowincji nie było dla mnie ideałem rozrywki, ale Lucjusz chciał być ze mną na każdym kroku. Pozostało mi tylko wzruszyć ramionami i się zgodzić; jeśli życzył sobie włóczyć się za mną jak psiak, to płacił za ten przywilej wystarczająco dużo.
Zacząłem od domu, w którym rzekomo zmarł ów biedaczysko i gdzie Lucjusz świadkował przy sporządzaniu testamentu. Gospodarz kamienicy nie miał do powiedzenia nic ponad to, co już przekazał mojemu klientowi… dopóki nie trąciłem Lucjusza w bok i podpowiedziałem, aby brzęknął sakiewką. Ta muzyka skłoniła naszego rozmówcę do śpiewu. Okazało się, że Oppianikus wynajmował u niego pokój od ponad miesiąca. On i jego krąg młodych przyjaciół mieli duży pociąg do zabaw, co gospodarz wywnioskował po stałym zapachu kwaśnego wina sączącym się z ich mieszkania, odgłosach żywiołowych przyjęć i nie kończącej się paradzie dziewczyn z pobliskiego domu publicznego.
– A ten Azuwiusz, który tu umarł? – spytałem.
– O co pytasz?
– Czy i on był takim rozpustnikiem?
– Wiesz, jak to jest. – Gospodarz wzruszył ramionami. – Ci młodzi chłopcy z prowincjonalnych miasteczek, a zwłaszcza ci, którzy mają trochę grosza, przyjeżdżają do Rzymu, żeby trochę pożyć.
– Szkoda, że ten musiał umrzeć, zamiast pożyć.
– Ja z tym nie mam nic wspólnego – zarzekł się gospodarz. – W moim domu jest bezpiecznie. Przecież nie został tu zamordowany, tylko zachorował i zmarł.
– Wyglądał na chorowitego?
– Wcale nie, ale rozpusta potrafi wykończyć najzdrowszego.
– Nie w ciągu miesiąca.
– Kiedy choroba atakuje, nie ma mocnych. Ani człowiek, ani bóg nie mogą przedłużyć czyjegoś życia, kiedy Parki już wymierzą jego nić.
– Mądre słowa – przytaknąłem, wyciągając z Lucjuszowej sakiewki parę monet i kładąc je na jego czekającej w pogotowiu dłoni.
Dom publiczny znajdujący się przy tej samej ulicy był jednych z elegantszych lokali tego typu w Suburze, inaczej mówiąc, był droższy. Przed wejściem siedziało w znudzonych pozach kilku dobrze ubranych niewolników, czekających na swych panów. Wewnątrz podłoga małego westybulu była wyłożona czarno-białą mozaiką wyobrażającą Priapa w pogoni za leśną nimfą, a ściany wybito kosztowną zieloną i czerwoną tkaniną. Klientela też nie była byle jaka. Kiedy czekaliśmy na właściciela przybytku, minął nas wychodzący gość; sądząc po złotym pierścieniu, musiał być co najmniej niższego szczebla urzędnikiem miejskim, zresztą znał Lucjusza Klaudiusza i zrobił na jego widok zdziwioną minę.
– Ty, Lucjuszu, tutaj? W „Pałacu Priapa”?
– Tak, i co z tego, Gajuszu Fabiuszu?
– Ależ kto by pomyślał, że w tobie drzemie choć odrobina chuci!
Lucjusz prychnął przez nos i wzniósł oczy na sufit.
– Tak się składa, że mam tu ważny interes – powiedział.
– Rozumiem… Oczywiście. Nie będę ci przeszkadzał… – Mężczyzna wstrzymywał śmiech, dopóki nie znalazł się na ulicy; jego głośny rechot słyszałem jeszcze przez długą chwilę.
– Co mi tam… Niech się śmieje i plotkuje za moimi plecami – rzekł z godnością Lucjusz. – Zemszczę się, pisząc o nim poemat satyryczny tak jadowity i wzgardliwy, że ten bufon straci ochotę i siły na wizyty w tym… Jak on to miejsce nazwał?
– „Pałac Priapa” – odezwał się czyjś dobroduszny i przyjazny głos. Za nami znienacka zjawił się właściciel lokalu, kładąc nam poufale ręce na ramionach. – Jakimi przyjemnościami mogę służyć dwóm tak znamienitym przykładom rzymskiej męskości?
Uśmiechnął się blado najpierw do mnie, potem do Lucjusza Klaudiusza, a wreszcie, już żywiej, do szklanych sopelków na jego złotym łańcuchu. Oblizał wydatne usta i prześliznął się obok nas na środek westybulu, klaszcząc głośno w dłonie. Przed nami zaczęły się pojawiać skąpo odziane kobiety.
– Właściwie to przyszliśmy tu z powodu przyjaciela – wyjaśniłem pospiesznie.
– Tak?
– Zdaje się, że był ostatnio waszym częstym gościem. Młody przybysz z prowincji, Azuwiusz.
Kątem oka dostrzegłem gwałtowny ruch wśród dziewczyn. Jedna z nich, słoneczna blondynka, potknęła się i wyciągnęła przed siebie ręce dla złapania równowagi, zwracając ku mnie błękitne oczy, w których malowało się zaskoczenie.
– Ach, tak, to ten przystojny chłopiec z Larinum. – Nasz gospodarz się uśmiechnął. – Nie widzieliśmy go już co najmniej półtora dnia… nawet się zacząłem zastanawiać, co się z nim stało.
– Przyszliśmy w jego imieniu – oznajmiłem. W ostatecznym rozrachunku wcale nie musi to być kłamstwo, pomyślałem. – Przysłał nas po swoją ulubioną dziewczynę, ale… wyleciało mi z głowy jej imię. Może ty pamiętasz, Lucjuszu?
Lucjusz drgnął i zamrugał, wpatrzony dotąd w personel przybytku jak sroka w gnat.
– Ja? Niee… też nie pamiętam.
– Jego ulubiona? – Na twarz właściciela wypełzła czysta, nie rozcieńczona chciwość. – Niech pomyślę… To chyba była Merula. Tak, na pewno ona!
Kolejne klaśnięcie w dłonie przywołało sługę, który wysłuchał wyszeptanego mu do ucha polecenia, po czym wybiegł z westybulu. W chwilę potem zjawiła się Merula, oszałamiającej urody Etiopka, tak wysoka, że w drzwiach musiała pochylić głowę. Jej skóra miała odcień nieba o północy, a oczy błyszczały jak spadające gwiazdy. Lucjusz był pod wrażeniem i już sięgał do sakiewki, ale powstrzymałem go ruchem dłoni. Domyśliłem się, że szef podsuwa nam swoją najdroższą niewolnicę, która niekoniecznie musiała aż tak się podobać młodemu Azuwiuszowi.
– Nie, nie – zaprotestowałem. – Z pewnością zapamiętałbym imię tak egzotyczne jak Merula.
– Ona śpiewa jak słowik. – Właściciel nie dawał się łatwo zrazić.
– Ja jednak myślę, że chodzi o tę dziewczynę. – Wskazałem na błękitnooką blondynkę, która teraz patrzyła na mnie z widoczną obawą.
Tawerna po drugiej stronie ulicy była przyjemnie chłodna i dyskretnie mroczna, a przy tym niemal pusta. Kolumba siedziała zamyślona, okryta podanym jej przez Lucjusza płaszczem.
– Przedwczoraj? – powtórzyła, marszcząc brwi.
– Tak, w dzień po idach majowych – potwierdził Lucjusz, pewien przynajmniej chronologii wydarzeń i skory do pomocy.
– I mówisz, że widziałeś Azuwiusza złożonego śmiertelną chorobą?
– Tak to wyglądało, kiedy ten Oppianikus zawołał mnie z ulicy na górę.
Lucjusz opierał się na łokciu, patrząc w nią jak zauroczony, zapomniawszy o stojącym przed nim kubku wina. Widać było, że nie nawykł do tak bliskiego towarzystwa pięknych młodych dziewcząt.