– I było to rano? – spytała Kolumba.
– Tak, i to dość wcześnie.
– Ale wtedy Azuwiusz był ze mną!
– Jesteś tego pewna?
– Oczywiście! Spał ze mną całą noc w moim pokoju. Obudziliśmy się dopiero późnym przedpołudniem. Nawet wtedy jeszcze nie wyszliśmy z pokoju…
– Ach, młodość… – Westchnąłem.
– Zostaliśmy aż do obiadu. – Dziewczyna się lekko zarumieniła. – Widzisz więc, że musiały ci się pomylić dni albo…
– Albo co?
– To jest właśnie dziwne. Paru wyzwoleńców Azuwiusza szukało go wczoraj w „Pałacu”. Nie wiedzieli, gdzie jest, i wydawali się zaniepokojeni. – Spojrzała na mnie z nagłą podejrzliwością. – Dlaczego się nim tak interesujecie?
– Sam dobrze nie wiem – odrzekłem zamyślony. – Czy to ważne?
Wyjąłem z sakiewki Lucjusza monetę i popchnąłem po stole w jej kierunku. Popatrzyła na nią chłodno, ale nakryła dłonią.
– Naprawdę nie chciałabym, żeby Azuwiuszowi przytrafiło się coś złego – powiedziała cicho. – To bardzo miły chłopiec. Wiesz? Powiedział mi, że to był jego pierwszy raz, kiedy przyszedł miesiąc temu do „Pałacu”. I ja mu uwierzyłam, bo był taki niezdarny, niepewny… – Westchnęła tęsknie, zaśmiała się i znów westchnęła. – Gdyby się okazało, że rzeczywiście zachorował i tak nagle umarł…
– Och, ale tak się wcale nie stało – sprostował Lucjusz. – Dlatego właśnie tu jesteśmy. Nic z tego nie rozumiem. Widziałem go na własne oczy, żywego i w dobrej formie, nie dalej jak dziś rano!
– Jak więc możesz mówić, że dwa dni temu był śmiertelnie chory i że jego gospodarz widział, jak ktoś wywozi jego ciało? – Kolumba znów zmarszczyła brwi. – Powtarzam ci, on był wtedy u mnie aż do południa. Azuwiusz na pewno wcale nie zachorował, a ty mylisz go z kimś innym.
– A zatem po raz ostatni widziałaś go przedwczoraj, czyli tego samego dnia, kiedy Lucjusz Klaudiusz został poproszony na świadka przy sporządzaniu testamentu chorego młodzieńca – podsumowałem. – Powiedz mi, Kolumbo… to może być ważne… Czy Azuwiusz miał na palcu swój sygnet?
– Mało co miał wtedy na sobie – odparła rezolutnie.
– To nie jest odpowiedź na moje pytanie.
– No pewnie, że go zawsze nosił. Jak każdy obywatel, nie? Jestem pewna, że miał go na palcu tamtego ranka.
– Skąd ta niezachwiana pewność? Chyba nie podpisywał w twoim pokoju żadnych dokumentów?
Popatrzyła na mnie chłodno i cedząc słowa, odparła:
– Czasami, kiedy mężczyzna i kobieta są w intymnej sytuacji, są powody, aby zauważyć, że jedno z nich ma pierścień na palcu. Może odczuwa się pewną… niewygodę. Tak, dobrze pamiętam, że Azuwiusz miał swój sygnet.
– Kiedy cię opuścił?
– Po obiedzie. No, może nie od razu… Powiedzmy, ze dwie godziny po południu. Przyszli po niego jego przyjaciele z Larinum.
– Nie jego służący?
– Nie. Azuwiusz nie lubił się nimi wysługiwać. Mówił, że tylko mu się plączą pod nogami. Zawsze posyłał ich z jakimiś bzdurnymi zadaniami, żeby się ich pozbyć. Narzekał, że tylko donoszą na niego siostrom w Larinum.
– I zapewne rodzicom?
– Niestety, Azuwiusz nie ma rodziców. Ojciec i matka zginęli w pożarze zaledwie kilkanaście miesięcy wcześniej. To był dla niego ciężki rok. Musiał w takim pośpiechu przejąć sprawy ojca i to po takiej tragedii. Te wszystkie wielkie gospodarstwa, tylu niewolników, a jeszcze prowadzenie ksiąg, liczenie wszystkiego, żeby poznać swój majątek… Słuchając go, można by pomyśleć, że bogaci ludzie mają więcej pracy od biedaków!
– Tak się może wydawać, zwłaszcza młodemu chłopakowi, który wolałby beztrosko się bawić – zauważyłem.
– Ta podróż do Rzymu miała być dla niego wypoczynkiem po tak ciężkiej pracy i żałobie. Właśnie przyjaciele mu ją doradzili.
– Aha, ci sami, którzy po niego przedwczoraj przyszli.
– Tak, ten stary Oppianikus ze swym młodszym kolegą Wulpinusem.
– Wulpinus*? Dziwne imię.
– Naprawdę nazywa się Marek Awiliusz, ale wszystkie dziewczyny w „Pałacu” nazywają go Wulpinusem z powodu jego lisiego zachowania. Zawsze wścibski, nigdy do końca szczery, nawet wtedy, gdy nie ma sensu kłamać. Ale za to jest dość przystojny i niezły z niego czaruś.
– Znam ten typ – mruknąłem.
– Był dla Azuwiusza kimś w rodzaju starszego brata, którego on nigdy nie miał. Przywiózł go do Rzymu, załatwił mieszkanie i nauczył, jak się dobrze zabawić.
– Rozumiem. A dwa dni temu, kiedy wychodzili z „Pałacu Priapa”, czy Oppianikus z Liskiem napomknęli, dokąd zabierają Azuwiusza?
– Więcej niż napomknęli. Wyraźnie mówili, że wybierają się do ogrodów.
– Których?
– No, tych za bramą Eskwilińską. Opowiadali mu, jakie są wspaniałe, ile tam fontann i kwiatów, i że najlepiej je odwiedzać akurat w maju. Azuwiusz aż się palił do tej wycieczki. Tylu ciekawych miejsc w mieście jeszcze nie zobaczył, poświęciwszy sporo czasu… na, powiedzmy, zajęcia pod dachem. – Kolumba uśmiechnęła się szelmowsko. – Praktycznie nosa nie wyściubił poza Suburę. Chyba nawet nie był na Forum!
– Ach, tak… i oczywiście młody gość z Larinum nie mógł przepuścić okazji zobaczenia słynnych ogrodów za bramą Eskwilińską.
– Na to wyglądało. Oppianikus i Wulpinus opisywali je tak kusząco… te zielone tunele z drzew, piękne sadzawki, kwietne łąki i śliczne rzeźby. Sama chciałabym je zobaczyć, ale pan prawie nie wypuszcza mnie z domu, chyba że do klientów. Uwierzyłbyś, że jestem w Rzymie prawie od dwóch lat i dotąd nawet nie słyszałam o tych pięknych ogrodach?
– Wierzę ci. – Skinąłem głową z powagą.
– Ale Azuwiusz obiecał, że jeśli okażą się tak wspaniałe, jak twierdzą Oppianikus i Wulpinus, to może mnie tam zabierze któregoś dnia.
Dziewczyna poweselała na tę myśl, a ja westchnąłem w duchu.
Odprowadziliśmy ją do „Pałacu Priapa”. Właściciel był nieco zdziwiony, widząc ją z powrotem po tak krótkim czasie, ale nie narzekał na zapłatę. Wyszliśmy znów na ulicę; na chwilę zrobiło się ciemniej, gdy duża chmura przykryła słońce.
– Nieważne, która z relacji jest prawdziwa – powiedziałem. – Tak czy inaczej młody Azuwiusz z całą pewnością nie umarł przedwczoraj w swym łóżku. Albo był u Kolumby, jak najbardziej żywy i w pełni sił, albo, jeżeli rzeczywiście to jego widziałeś konającego w mieszkaniu na piętrze, wydobrzał i mogłeś go spotkać dziś na ulicy. Boję się jednak o tego chłopca. Bardzo się boję.
– Dlaczego?
– Lucjuszu Klaudiuszu, wiesz równie dobrze jak ja, że za bramą Eskwilińską nie ma żadnych ogrodów!
Przez bramę Eskwilińską przechodzi się ze świata żywych do świata umarłych. Po lewej stronie drogi znajduje się publiczna nekropolia Rzymu, gdzie stłoczone są zbiorowe groby niewolników i skromne nagrobki ubogich obywateli. Dawno temu, kiedy Rzym był w wieku dziecięcym, odkryto w tej okolicy pokłady wapna. Tak, jak miasto żywych wyrosło wokół rzeki, Forum Romanum i rynków, miasto umarłych powstało wokół wapiennych wyrobisk, krematoriów i świątyń, gdzie ciała poddawane są oczyszczeniu.
Po prawej stronie ciągnie się miejskie śmietnisko, z którego korzystają mieszkańcy Subury i innych pobliskich dzielnic. Leżą tam na hałdach najprzeróżniejsze odpady – potłuczone naczynia, połamane meble, gnijące resztki jedzenia, zniszczone ubrania, które nie nadają się już nawet dla żebraków. Tu i ówdzie pracownicy śmietniska rozpalają nieduże ogniska i palą śmieci, po czym przysypują dymiące popioły piaskiem. W którą stronę by spojrzeć, daremnie szukać jakiegokolwiek ogrodu, chyba że można tak nazwać pojedyncze polne kwiaty, wyrastające gdzieniegdzie między kupami śmieci, bądź mizerne pnącza czepiające się starych, zaniedbanych grobowców zapomnianych nieboszczyków. Zaczynałem podejrzewać Oppianikusa i Wulpinusa o specyficzne, okrutne poczucie humoru. Rzut oka na Lucjusza Klaudiusza powiedział mi, że mój zleceniodawca traci chęć do towarzyszenia mi w tej części mojego śledztwa. Subura i jej pospolite atrakcje mogą się wydawać barwne i ciekawe, ale nawet tak znudzony gość jak on nie znalazłby ani krzty uroku w dymiących hałdach odpadów i ponurej nekropolii. Zmarszczył nos i machnął dłonią, by odpędzić atakujące go muchy, ale jednak nie zawrócił. Przechodziliśmy kilka razy z jednej strony drogi na drugą, pytając różnych ludzi o trzech nieznajomych, których mogli napotkać przed dwoma dniami – starszego mężczyznę, młodszego łobuza o lisiej twarzy i naiwnego chłopaka. Ci, którzy zajmują się zmarłymi, zbywali nas półsłówkami, nie mając cierpliwości do żywych; ci od palenia śmieci wzruszali tylko ramionami i kręcili głowami. Stanęliśmy na brzegu piaszczystego wyrobiska, mając przed sobą widok niczym z Hadesu, tylko że w jego czeluściach słońce tak nie prześwieca przez dymną mgiełkę. Nagle za nami rozległ się cichy świst. Lucjusz aż podskoczył, a ja ścisnąłem rękojeść sztyletu. Źródłem dźwięku okazał się przygarbiony włóczęga, który obserwował nas zza najbliższej góry tlących się śmieci.