– Czego chcesz? – spytałem, wciąż ze sztyletem gotowym do użycia.
Włóczęga, wyglądający jak kłębek brudnych włosów i łachmanów, zakołysał się nieco i ujrzałem wpatrzone we mnie dwoje mętnych oczu.
– Słyszałem, że kogoś szukacie – odezwał się wreszcie.
– Być może.
– To być może ja mógłbym wam pomóc.
– Mów jaśniej.
– Wiem, gdzie możecie znaleźć młodego.
– Jakiego młodego?
Człowiek przygarbił się jeszcze bardziej i spojrzał na mnie z ukosa.
– Słyszałem przed chwilą, jak pytałeś jednego ze śmieciarzy. Ty mnie nie zauważyłeś, ale ja ciebie tak i wszystko słyszałem. Pytałeś o trzech mężczyzn, którzy tu byli dwa dni temu, starszego, średniego i młodego. No, to ja wiem, gdzie jest ten młody.
– Pokaż nam więc.
Łachmaniarz wyciągnął przed siebie dłoń tak poplamioną i spaloną słońcem, że wyglądała jak kawałek drewna. Lucjusz aż się cofnął z obrzydzeniem, ale jednocześnie sięgnął do sakiewki. Złapałem go za rękę.
– Dostaniesz, jak nas tam zaprowadzisz – powiedziałem.
Człowiek zasyczał coś do mnie ze złością, tupnął nogą i mruczał coś do siebie, ale w końcu odwrócił się i dał nam znak, abyśmy poszli za nim. Ścisnąłem Lucjusza za ramię, szepcząc mu do ucha:
– Nie możesz tam iść. Ta kreatura gotowa nas wciągnąć w pułapkę. Popatrz na swoje pierścienie, na sakiewkę. Wracaj do krematoriów, tam będziesz bezpieczny. Sam za nim pójdę.
– Gordianusie, ty chyba żartujesz. – Lucjusz popatrzył na mnie z zaciśniętymi ustami i szeroko otwartymi oczami. – Żadna siła ludzka ani boska mnie nie powstrzyma. Muszę zobaczyć, co ten człowiek ma nam do pokazania!
Nasz przewodnik przemykał się pośród stert śmieci i zasp brudnego piachu. Zapuszczaliśmy się coraz głębiej w śmietnisko. Stosy popiołu i odpadów rosły wokół nas, przesłaniając drogę. Prowadził nas wokół niskiego, piaszczystego wzgórza; ogarnęła nas mgła pomarańczowego, gryzącego i dławiącego dymu. Obaj z Lucjuszem zaczęliśmy się krztusić i kaszleć. Na twarzy poczułem gorący dech strzelającego w moją stronę płomienia. Przez tę mgłę ujrzałem na tle ognia sylwetkę włóczęgi, który kiwał głową w górę i w dół, wskazując coś w ognisku.
– Co to jest? – wychrypiałem. – Nic nie widzę.
Lucjusz nagle się wzdrygnął. Złapał mnie za ramię i pokazał przed siebie. W językach piekielnego ognia, wśród bezładnego stosu odpadów zobaczyłem zwęglone ludzkie szczątki. Dymiący stos nagle się zapadł, posyłając w powietrze snopy iskier. Zasłoniłem twarz rękawem tuniki, a drugą ręką objąłem Lucjusza za ramiona. Uciekliśmy z tego piekła, ścigani przez brudasa w łachmanach z wyciągniętą po pieniądze ręką.
– Nie mamy dowodu, że zwłoki pokazane nam przez włóczęgę są istotnie zwłokami Azuwiusza – stwierdziłem. – Mógł to być w końcu jakiś inny bezdomny włóczęga. Prawda jest nie do wykrycia i w tym cały sęk.
Pociągnąłem spory łyk wina. Nad Rzymem zapadła noc i w moim ogrodzie znów zagrały świerszcze. Bethesda siedziała w pobliżu pod portykiem przy roztaczającej krąg ciepłego blasku lampie. Udawała zajętą zszywaniem rozdartej tuniki, ale chłonęła każde nasze słowo. Lucjusz Klaudiusz zajął miejsce obok mnie, wpatrzony w odbicie księżyca w swoim kubku.
– Powiedz mi, Gordianusie, jak wytłumaczyłbyś niezgodności między tym, co sam widziałem, a opowieścią Kolumby? Co się naprawdę zdarzyło w dzień po idach majowych?
– Myślałem, że kolejność wydarzeń jest oczywista.
– Mimo to…
– No, dobrze. Oto, jak ja bym opowiedział tę historię. Był raz w mieście Larinum młody, zamożny sierota, który kiepsko dobierał sobie przyjaciół. Dwaj z nich, stary zbój i młody drapieżnik, namówili go do przybycia do Rzymu na długie wakacje. We trójkę zamieszkali w jednej z podlejszych dzielnic i oddali się takim miejskim zajęciom, jakie łatwo mogą wprowadzić zielonego młodzieniaszka ze wsi w stan permanentnego, nieprzytomnego ogłupienia. Z dala od czujnych oczu sióstr chłopaka i miejskich plotkarek z Larinum Oppianikus i Lisek mogli swobodnie knuć swój plan. Tego ranka, kiedy Azuwiusz zabawiał się z Kolumbą w „Pałacu Priapa”, Lisek podszył się pod niego, udając ciężką chorobę, a Oppianikus zaczął zwoływać z ulicy przypadkowych przechodniów na świadków przy sporządzaniu testamentu. Oczywiście ci ludzie nie odróżniliby Azuwiusza od Aleksandra, skoro widzieli go po raz pierwszy w życiu. Oppianikus popełnił jednak przynajmniej jeden błąd, ale uszło mu to na sucho.
– Jaki błąd?
– Ktoś musiał zapytać o wiek umierającego, a on bez zastanowienia rzucił, że nie ma jeszcze dwudziestu lat. Sam mi to powiedziałeś. I to by się zgadzało, jeśli mówił o Azuwiuszu. Na łóżku leżał jednak Lisek, który musi mieć znacznie więcej niż dwadzieścia lat. Mimo to nawet ty przypisałeś tę niezgodność samej chorobie. Wychudły i poryty zmarszczkami, jakby w chorobie się postarzał, tak mniej więcej to określiłeś. Inni świadkowie zapewne myśleli podobnie. Ludzie mają silną skłonność do naginania tego, co widzą na własne oczy, do faktów przedstawionych przez kogoś jako prawdziwe.
– A dlaczego testament był napisany różnymi charakterami? – Lucjusz zmarszczył czoło.
– Tak, pamiętam, że o tym wspomniałeś. Zaczął pewno Lisek, udając, że jest za słaby, aby dokończyć testament własnoręcznie. Taki wybieg pomógłby wyjaśnić, dlaczego podpis Azuwiusza nie wygląda tak, jak zwykle; w końcu wyszedł spod ręki człowieka bliskiego śmierci.
– Ale Lisek odcisnął w wosku swój pierścień – zaprotestował Lucjusz. – Sam to widziałem. Nie mógł to być sygnet Azuwiusza, który był wtedy z Kolumbą i, jak od niej wiemy, miał go na palcu.
– Dojdziemy do tego. Kiedy testament spisano w waszej obecności, wszystkich was szybciutko wyproszono za drzwi. Oppianikus owinął Liska w prześcieradło, potargał sobie włosy i wszczął lament, po czym zawołał gospodarza domu.
– Który przyszedł i zobaczył zwłoki!
– Który myślał, że widzi zwłoki – poprawiłem go. – Zobaczył tylko kogoś, owiniętego w prześcieradło. Pomyślał, że Azuwiusz dokonał żywota, i nie przyszło mu do głowy bliżej przyjrzeć się zwłokom.
– Ale potem widział dwóch mężczyzn wiozących trupa na wózku.
– Widział Oppianikusa i Liska, który na powrót przebrał się we własne ciuchy, jak wiozą jakiś przypominający trupa pakunek. Równie dobrze mógł to być worek prosa.