– Aha… A kiedy już zniknęli za rogiem, porzucili wózek i ten worek, po czym udali się do „Pałacu” po Azuwiusza.
– Tak, na ten spacer po zachwalanych ogrodach za bramą Eskwilińską. Resztę widział nasz włóczęga. Zawiedli zdezorientowanego chłopaka w ustronny kąt, gdzie Lisek go udusił, rozebrali go do naga i ukryli trupa między śmieciami. Wtedy właśnie musieli zabrać mu sygnet. Potem zatarli na testamencie odcisk pierścienia Liska, a przyłożyli właściwy.
– Na to jest jakiś paragraf – zauważył niepewnie Lucjusz.
– Owszem. Prawo Korneliusza, uchwalone przez nasz czcigodny senat zaledwie przed trzema laty. Jak myślisz, dlaczego je wprowadzili? Dlatego, że fałszowanie testamentów stało się tak powszechne jak dłubanie w nosie przez senatorów w miejscach publicznych!
– A więc człowiek, którego widziałem na ulicy z Oppianikusem, to ten sam mężczyzna, który przy mnie podpisywał swą rzekomą ostatnią wolę?
– Tak jest. Tylko że nie był to Azuwiusz.
– I tak dokonała się intryga. – Lucjusz skinął głową. – Fałszywy testament ograbia siostry i krewnych Azuwiusza z majątku, co do tego nie ma wątpliwości, i pozostawia miły spadek jego drogim przyjaciołom, Oppianikusowi i Markowi Awiliuszowi, znanemu także pod imieniem Liska… nie bez przyczyny, jak się okazuje.
Kiwnąłem głową.
– Musimy coś zrobić! – wykrzyknął mój klient.
– Tak, ale co? Mógłbyś pewnie wytoczyć łajdakom proces i spróbować udowodnić, że testament jest fałszywy. Zabierze ci to sporo czasu i będzie słono kosztowało; jeżeli uważasz, że teraz się nudzisz, to poczekaj, aż strawisz z miesiąc na bieganiu po Forum od jednego gryzipiórka do drugiego z przeróżnymi wnioskami, dokumentami i tak dalej. A jeśli Oppianikus i Lisek znajdą sobie adwokata choć w połowie tak sprytnego jak oni sami, to sędziowie cię wyśmieją.
– Dobrze, zapomnijmy więc o fałszerstwie. Ci dwaj są winni morderstwa z zimną krwią!
– Ale czy potrafisz to udowodnić, nie mając ciała ani godnych zaufania świadków? Nawet gdybyś go odszukał, nasz znajomy włóczęga nie należy do ludzi, których zeznania wywarłyby wrażenie na rzymskim sądzie.
– Chcesz powiedzieć, że na tym sprawa się kończy?
– Chcę powiedzieć, że jeśli zamierzasz robić cokolwiek dalej, będziesz potrzebował prawnika, a nie Gordianusa Poszukiwacza.
Dziesięć dni później Lucjusz Klaudiusz znów się zjawił w moim domu. Ta wizyta wielce mnie zaskoczyła. Spodziewałem się, że po wysłaniu mnie tropem nieszczęsnego Azuwiusza i towarzyszeniu mi przez całe śledztwo szybko straci zainteresowanie sprawą i wróci do swego zwykłego znudzenia. Tymczasem on oznajmił mi, że przez ten czas prowadził własne dochodzenie. Zaprosił mnie na przechadzkę, podczas której nie rozmawialiśmy o niczym szczególnym, ale zauważyłem, że stopniowo zbliżamy się do uliczki, na której się to wszystko zaczęło. Lucjusz stwierdził w pewnej chwili, że odczuwa pragnienie, wstąpiliśmy więc do tawerny naprzeciwko „Pałacu Priapa”.
– Wiele rozmyślałem nad tym, co powiedziałeś, Gordianusie, o rzymskiej sprawiedliwości. Masz rację, nie można już ufać sądom. Adwokaci naginają słowa i prawo dla własnych korzyści, grają na uczuciach sędziów, dopuszczają się zastraszania i jawnego przekupstwa. Ale o prawdziwą sprawiedliwość warto walczyć. Ciągle mam przed oczyma te płomienie na śmietnisku i widok zwęglonych szczątków tego młodzieńca. Przy okazji, Oppianikus i Lisek wrócili do miasta.
– Tak? A wyjeżdżali gdzieś?
– Tamtego dnia, kiedy ich widziałem przed przyjściem do ciebie, byli w drodze do Larinum. Oppianikus narobił wiele szumu z testamentem, pokazując go każdemu, kto był ciekaw, a potem przedłożył go w magistracie. Dowiedziałem się tego od moich posłańców.
– Posłańców?
– Tak. Pomyślałem, że skontaktuję się z siostrami Azuwiusza. Gromada jego wyzwoleńców właśnie przybyła do Rzymu.
– Aha… A Oppianikus i Lisek już tu są?
– Tak. Stary zatrzymał się u znajomych na Awentynie, ale Wulpinus jest tuż obok, w tym samym mieszkaniu, w którym odegrali swoje przedstawionko.
Odwróciłem się i wyjrzałem przez okno. Z mojego miejsca widać było wejście do owej kamienicy i okno nad nimi, to samo, z którego Lucjusza wezwano, aby poświadczył sfałszowany testament. Okiennice były szczelnie zamknięte.
– Ależ to dzielnica! – mruknął Lucjusz. – Czasami myślę, że w Suburze może zdarzyć się niemal wszystko.
Wyciągnął szyję i wyjrzał zza moich pleców na ulicę. Od jej wylotu usłyszałem hałas wywoływany przez nadchodzącą sporą grupę ludzi. Było ich dwudziestu lub więcej; szli w naszą stronę, wymachując kijami i nożami. Zebrali się kołem pod drzwiami kamienicy, zaczęli dobijać się do nich i domagać, by ich wpuszczono. Ponieważ nikt nie otwierał, wyważyli je w końcu i wpadli do środka.
Okiennice na piętrze otworzyły się z trzaskiem. W oknie ukazała się męska twarz. Jeżeli nawet Lisek był tak czarujący i przystojny, jak go opisała Kolumba, to w tej chwili nie dałoby się tego stwierdzić. Oczy wychodziły mu z orbit ze strachu, z policzków odpłynęła chyba cała krew. Patrzył w dół, na bruk, i poruszał grdyką, przełykając ślinę, jakby zbierał się na odwagę, by skoczyć. Wahał się zbyt długo. Czyjeś ręce schwyciły go i wciągnęły z powrotem do pokoju. W chwilę potem został wypchnięty na ulicę. Tłum otoczył go i pognał w kierunku Via Subura. Wystraszeni straganiarze i gapie pospiesznie schodzili im z drogi, a co ostrożniejsi chronili się w bramach, za to okiennice na piętrach otwierały się szeroko, dając zaciekawionym mieszkańcom widok na całe zajście.
– Pospieszmy się – rzucił Lucjusz, dopijając wino. – Inaczej stracimy najlepszą zabawę. Lisa wykurzono z nory i psy pognają go przed sobą aż na Forum.
Wybiegliśmy na zewnątrz. Mijając „Pałac Priapa”, mimo woli zerknąłem w górę; Kolumba stała przy oknie, wyraźnie zdezorientowana, ale i podekscytowana, patrząc na ten dziwny pochód. Lucjusz pomachał jej i błysnął zębami w szerokim uśmiechu. Drgnęła zaskoczona, ale poznała go i odwzajemniła uśmiech. Lucjusz zwinął dłonie w trąbkę i krzyknął do niej: „Chodź z nami!”, a widząc, że dziewczyna się waha, zaczął zachęcać ją gestami obu rąk. Kolumba zniknęła z okna i po chwili biegła już ulicą ku nam. Jej pan wypadł za nią, gestykulując ze złością i tupiąc nogami, na co Lucjusz pokazał mu wymownie sakiewkę.
Wyzwoleńcy Azuwiusza przez całą drogę nie przestawali hałasować. Ci na zewnątrz kręgu łomotali kijami w ściany i przejeżdżające wozy, ci w środku bacznie pilnowali Wulpinusa, nie dając mu ani skrawka wolnego miejsca na jakikolwiek manewr. Wkrótce ich głosy zlały się w jedno skandowane bezustannie słowo: „Sprawiedliwość! Sprawiedliwość!” Kiedy wreszcie dotarliśmy na Forum, Wulpinus wyglądał rzeczywiście jak zaszczuty lis. Wyzwoleńcy popychali go od jednego do drugiego w oszałamiającym wirze, dopóki nie stanęliśmy wreszcie przed trybunałem edylów, którego mocno zaniedbywanym obowiązkiem jest utrzymywanie porządku publicznego i który także prowadzi wstępne dochodzenia przed wytoczeniem procesów o czyny gwałtowne.
Niczego nie podejrzewający urzędnik, któremu podlega Subura, Kwintus Maniliusz, siedział sobie w cieniu portyku, przeglądając jakieś dokumenty. Poderwał głowę zaskoczony, kiedy nagle wyrósł przed nim sponiewierany Wulpinus. Wyzwoleńcy, rozgorączkowani triumfalnym przemarszem przez ulice, zaczęli mówić wszyscy naraz, co dało efekt nieartykułowanego ryku. Maniliusz zmarszczył brwi, uderzył pięścią w stół i podniósł rękę. Stopniowo wszyscy zamilkli.
Jeszcze wtedy pomyślałem, że Lisek wywinie się oskarżycielom. Wystarczyłoby, żeby powołał się na swoje prawa obywatela i trzymał język za zębami. Złoczyńcy jednak często są tchórzami, a nawet najtwardsze serca mogą palić wyrzuty po dokonanej zbrodni. Ludzkie lisy wcale nierzadko wpadają we własne pułapki. Wulpinus rzucił się do ławki urzędnika z płaczem.