– Tak! To prawda, zamordowałem go! Oppianikus mnie do tego namówił! Ja sam nigdy bym takiego planu nie wymyślił. To był od początku jego pomysł, żeby napisać fałszywy testament, a potem zabić Azuwiusza! Jeśli mi nie wierzysz, każ sprowadzić tu Oppianikusa i zmuś go, by powiedział prawdę!
Odwróciłem się i spojrzałem na Lucjusza Klaudiusza, który wyglądał tak samo jak zawsze: palce jak kiełbaski, policzki jak śliwki, nos jak wiśnia, ale już nie widziałem w nim głupoty ani tępoty. Oczy mu dziwnie błyszczały; wyglądał nawet dość groźnie i na pewno biła od niego pewność siebie. Krótko mówiąc, wreszcie przypominał tego, kim był: rzymskiego nobila. Na ustach miał uśmiech, jaki musi zdobić twarze wielkich poetów, kiedy zakończą kolejne wspaniałe dzieło.
Reszta tej historii to mieszanka dobrego ze złym. Chciałbym móc powiedzieć, że Oppianikus i Lisek dostali, co się im należało, ale niestety rzymska sprawiedliwość wzięła górę: czcigodny urzędnik Kwintus Maniliusz okazał się nie na tyle czcigodny, żeby nie przyjąć od Oppianikusa łapówki. Taka plotka krążyła po Forum. Maniliusz najpierw ogłosił, że wniesie oskarżenie o morderstwo przeciwko obu sprawcom, a potem nagle się wycofał. Lucjusz Klaudiusz przeżył gorzkie rozczarowanie. Doradziłem mu, aby nie tracił ducha, jako że z mojego doświadczenia wynika, iż łotry w rodzaju Oppianikusa i Wulpinusa prędzej czy później marnie kończą, choć zanim do tego dojdzie, wielu ludzi może jeszcze ucierpieć.
Może był to zbieg okoliczności, ale mniej więcej w tym samym czasie, kiedy rozmyła się sprawa przeciw zabójcom, w Larinum zaginął sfałszowany testament. W konsekwencji spadek po Azuwiuszu został podzielony między członków jego rodziny. Mordercy nie skorzystali na swej zbrodni.
Właściciel „Pałacu Priapa” był rozjuszony i groził Kolumbie, że za samowolne opuszczenie przybytku każe jej przypiekać stopy, na co Lucjusz natychmiast złożył mu ofertę jej odkupienia i dopiął swego. Może nie ma takiego wigoru, jakim wykazywał się za życia Azuwiusz, ale nie przeszkadza, mu to zachowywać się jak zakochany młodzik. Ostatnio często widuję Lucjusza Klaudiusza na Forum w towarzystwie co uczciwszych adwokatów w rodzaju Cycerona i Hortensjusza; Rzymowi zawsze przyda się jeszcze jeden prawy człowiek na arenie politycznej. Dowiedziałem się od niego, że właśnie ukończył zbiorek poezji miłosnych i zamyśla ubiegać się o urząd. Od czasu do czasu urządza przyjęcia, odpoczywa zaś na wsi, zajmując się swoimi gospodarstwami i winnicami.
Stare etruskie porzekadło mówi, że kiepski to testament, który nikomu nie przyniósł szczęścia. Nieszczęsny Azuwiusz nie pozostawił ostatniej woli, ale myślę, że Lucjusz Klaudiusz wiele mu zawdzięcza.
LEMURY
Niewolnik wcisnął mi w dłoń kawałek pergaminu.
Od Lucjusza Klaudiusza do jego przyjaciela Gordianusa, z pozdrowieniami. Będę ci wdzięczny, jeśli podążysz za posłańcem, który przyniósł ci ten list. Jestem w domu przyjaciela na Palatynie i ma on problem, który wymaga twojej uwagi. Przyjdź sam – nie zabieraj chłopca, bo okoliczności mogłyby go przerazić.
Przestroga Lucjusza była zbyteczna. W tej chwili Eko był zajęty nauką. Z ogrodu, gdzie w nasłonecznionych miejscach dawało się zapomnieć o październikowym chłodzie, dobiegał mnie głos staruszka nauczyciela, podczas gdy chłopiec pilnie zapisywał dzisiejszą lekcję łaciny.
– Bethesdo! – zawołałem, ale niewolnica była już przy mnie, podając mi wełniany płaszcz. Układając mi go na ramionach, zerknęła na pergamin w mojej ręce, i zmarszczyła nos. Nie umiejąc czytać, traktuje słowo pisane z podejrzliwością i pogardą.
– Od Lucjusza Klaudiusza? – spytała, unosząc brwi.
– Owszem, ale skąd o tym… – urwałem, domyśliwszy się, że musiała rozpoznać posłańca. Niewolnicy często bardziej zwracają uwagę na siebie nawzajem niż ich panowie.
– Na pewno chce, żebyś poszedł z nim grać w kości albo popróbować wina z nowego rocznika. – Bethesda odrzuciła do tyłu swe wspaniałe włosy i wydęła wargi.
– Nie sądzę. Raczej ma dla mnie jakąś pracę.
Kąciki jej ust zadrgały w dyskretnym uśmieszku.
– Zresztą to cię nie powinno obchodzić – dodałem szybko.
Odkąd przygarnąłem, a potem oficjalnie adoptowałem Ekona, Bethesda zaczęła zachowywać się coraz mniej jak niewolnica, a coraz bardziej jak żona i matka. Nie mogłem się zdecydować, czy ta zmiana mi odpowiada; zdawałem sobie tylko sprawę, że i tak nie mam nad tym żadnej kontroli.
– Pracę niebezpieczną i przerażającą – dorzuciłem jeszcze na odchodnym, ale ona nie zwracała na mnie uwagi, zapewne już w myślach dodając moje honorarium do domowych rachunków. Zamykając za sobą drzwi, słyszałem, jak nuci radosną egipską piosenkę z dzieciństwa.
Dzień był jasny i chłodny. Po obu stronach wąskiej, krętej ścieżki prowadzącej od mojego domu zboczem Eskwilinu ku leżącej u jego stóp Suburze, wiatr usypał drobne zaspy z jesiennych liści. W powietrzu unosiła się woń dymu z kuchennych palenisk i koszy do ogrzewania. Zmarznięty posłaniec ciaśniej owinął się zielonym płaszczem.
– Sąsiedzie! Hej, obywatelu! – syknął ktoś z prawej strony.
Spojrzałem w tamtym kierunku i ujrzałem okrągłą, łysą głowę i parę oczu patrzących na mnie znad muru.
– Sąsiedzie! Tak, do ciebie mówię. Gordianus, prawda?
– Owszem, to moje imię – odrzekłem, przyglądając mu się podejrzliwie.
– I nazywają cię Poszukiwaczem.
Skinąłem głową.
– Rozwiązujesz zagadki, odkrywasz tajemnice i tak dalej.
– Czasami.
– Musisz mi więc pomóc!
– Być może, obywatelu. Ale nie teraz. Wzywa mnie przyjaciel…
– To ci zajmie tylko chwilę.
– Ale zdążę zmarznąć, stojąc tutaj.
– Wejdź więc do domu! Otworzę zaraz furtkę…
– Nie teraz. Może jutro…
– Teraz! Oni przyjdą wieczorem, wiem na pewno. A może jeszcze wcześniej, gdy cienie się wydłużą. Patrz, chmury się zbierają. Jeśli słońce się schowa, przy ciemnym, ponurym niebie mogą wyjść nawet w południe!
– Kto? Kogo masz na myśli, obywatelu?
Oczy nieznajomego zrobiły się wielkie i okrągłe, za to głos jakby uwiązł mu w gardle.
– Lemury… – wychrypiał cienko.
Niewolnik Lucjusza ścisnął płaszcz pod szyją. Ja też poczułem nagły chłód, ale to tylko przez ten zimny, suchy wiatr omiatający naszą ścieżkę nieregularnymi powiewami; tak w każdym razie sobie powiedziałem.
– Lemury – powtórzył mężczyzna. – Nieukojeni zmarli…
Liście tańczyły wokół moich stóp. Cienka chmura nasunęła się na słońce, przyćmiewając jego jaskrawe światło do mglistej szarości.
– Mściwe, pełne wzgardy… – ciągnął tym samym tonem nieznajomy. – Pozbawione wszelkiego żalu. Już nie ludzie, a duchy wyzute z ciepła i litości, suche i kruche jak kości, bez żadnych uczuć poza złością. Umarli, ale nie odeszli z tego świata jak powinni. Ich jedyną strawą jest zemsta, jedynym darem szaleństwo.
Przez długą chwilę patrzyłem w jego ciemne, zapadnięte oczy, a potem odwróciłem wzrok.
– Wzywa mnie przyjaciel – powtórzyłem, dając niewolnikowi znak, by ruszał dalej.
– Ależ sąsiedzie, nie możesz mnie tak opuścić! Byłem żołnierzem Sulli, walczyłem w wojnie domowej za republikę! Odniosłem rany… Jak wejdziesz do środka, to sam zobaczysz. Moja lewa noga jest do niczego, utykam i muszę się podpierać kijem, gdy ty jesteś młody, zdrowy i silny. Rzymski młodzieniec jak ty jest mi winien trochę szacunku. Proszę cię… nie ma nikogo innego, kto mógłby mi pomóc!